2017/08/20

Tysiąc osiemset kilometrów w dziesięć dni.

2017-08-10


Urlop trwa od soboty. Jest dobrze. Trochę odpoczywam, trochę nie. Leniwa część, pełna gości i miasta i jarmarku i plaży i grania jest za mną, teraz nastał czas spakowania się w trzydziestolitrowy plecak i torbę A4 na dziesięć dni i wsiąść w pociąg.

Aktualnie jestem w połowie drogi między Gdańskiem a Wrocławiem. InterCity, klimatyzacji za mało, ludzi za dużo, ktoś stoi. Dziecko obok na zmianę drze mordę, znajduje piszczące elementy i daje się uciszać.

Polak na urlopie.

Miałem rano solidny kac posttowarzyski, to uczucie kiedy spędzasz z kimś kilka dni w swoim mieszkaniu ale nagle ten ktoś wyjeżdża, ty za to musisz zostać z echem ścian, plecakiem do zapakowania i naczyniami do umycia. To nieprzyjemne, puste uczucie, które sprawia, że następnym razem ciężej się cieszyć spotkaniem, bo wiedza o tym, że wszystko mija sprawia, że bardziej czeka sie na koniec niż cieszy trwaniem.

Głupie to, wiem. Co poradzę.

Jadę do palnika, nie bylem rok we Wrocławiu. Jutro atakujemy DoubleBack3. Będzie dobrze, musi być. W końcu długo czekałem na ten urlop. Mam zamiar po nim zacząć szukać pracy. Pewnie też zapisać się na terapię. Trzeba. Po prostu trzeba.


2017-08-20





W pociągu, w drodze, jadąc po dziesięciu dzikich i wspaniałych dniach do Gdańska z Katowic.
Zaliczone Wrocław / Morsko / Tychy / Rogoźnik / Cieszyn / Gliwice / Katowice.
Odpocząłem. Poobijałem się o ludzi. Spędzałem czas. Jakie to wszystko było dobre i jak bardzo jakaś część mnie cholernie boi się wrócić do domu, gdzie znowu wpadnę w standardowy rytm doby, życia, w cykle stałe.

Siedzę tyłem do kierunku jazdy, mogąc patrzeć w stronę przygód skończonych.

Morsko.
DoubleBack 3.
Jest taki rodzaj rodziny, którą sie wybiera, wybiera się świadomie ale też niejako przez osmozę. Dla mnie takim rodzajem rodziny są ludzie, których zacząłem stopniowo poznawać ponad jedenaście lat temu, jak w marcu 2006 roku pojechałem na mój pierwszy konwent. to było bardzo nowe uczucie, być otoczonym przez tak wiele osób, które rozumieją co mnie jara i dlaczego.
I jeździłem, przez następne lata zaliczyłem tych wypadów sporo i każdy był w jakiś sposób wyjątkowy.
Dlatego DB3 to nie był konwent, to był jakiś szalony zjazd rodzinny pełen ciepła i pozytywnej energii. Doskonale było tam być.

Miałem jeszcze w pierwszym pociągu tej podróży plan, że codziennie lub co drugi dzień będę pisał, dzielił energię na kawałki i magazynował ją w pliku, który później zamieni się we wpis, który masz teraz przed oczami, ale to było nie do zrobienia.
Od pobudki po sen byłem zaabsorbowany. Zwiedzaniem, rozmawianiem, odpoczywaniem, graniem, głaskaniem kotów, podziwianiem miast z miejsc widokowych, zmienianiem miejsc położenia.

To zdecydowanie jest mój ulubiony sposób odpoczynku - trasa. Przeskakiwanie z miejsca na miejsce. Odreagowanie reakcji alergicznych na stagnację codzienności. Problem jest zawsze w tym wszystkim taki sam jak ten wspomniany na samym początku - kac mentalny po całości. Po ostatniej przygodzie, po rozpakowaniu, zrobieniu prania, rozłożeniu pamiątek, ostatnim checkinie na facebooku.

Żal, że tamtych chwil nie dało rozciągnąć się bardziej, nacieszyć się mocniej. Strach, że podobnych już nie będzie. Niepokój, że coś przegapiłem, istotne momenty, które nie powrócą. Gorycz, że [...].
Ale też radość, że byłem, spędziłem, przeżyłem. Konflikty w głowie były, są i będą. Nie poradzisz, Michał.

Pozostaje mi echo słów P. "Pisz! Chcę czytać to, co napiszesz. Wiem, że to lubisz, pisz!".
Dobrze. Po to mam netbook. Zagryźmy zęby. Róbmy swoje. Każdy w sobie coś, co albo będzie leżeć i zdychać albo będzie eksplorowane i rozwijane. Bynajmniej nie wszystko jest unikatowe, wspaniałe, oryginalne. Ale co z tego ulepimy zależy tylko od nas, jak sądzę.

/A póki co liczę na jakiś link od ciebie./


Do następnego.
- n.

2017/05/13

Terapia, sesja pierwsza.

Pierwszy raz od miesięcy, lat, nie wiem od kiedy patrzę się w otwarte, puste okno notatnika. Na mrugający kursor. A przecież tak lubiłem pisać, to głupie.
Pamiętam, jak to była jedyna rzecz, która mnie naprawdę odprężała. Jak siedziałem w nocy, najczęściej pijany i nieszczęśliwy, z kolejną paczką papierosów przed krztuszącym się komputerem, powoli umierającym, łatanym kolejnymi linuksami, jak klepałem w klawiaturę odganiając demony. Jak waliłem w klawiaturę netbooka, którego nazywałem Raziel i kupiłem go za prawie całą wypłate w Tesco, jak maltretowałem go jeżdżąc autobusami i pociągami i tramwajami.

Teraz siedzę w Gdańskim Starbucksie, trzeźwy, siorbiąc jakiś kawopodobny mrożony napój i mam na kolanach inny netbook, tym razem z Auchan, ale nazwa została.

Zawsze nazywam swoje sprzęty, nie potrafię inaczej, bo jestem pierdolnięty. Życie.

Siedzę tutaj, siorbię powoli ten napój, Cold brew vanilla sweet cream (naprawdę?) i obserwuję ludzi, trochę się spinam nad klawiaturą. Dawno, bardzo dawno tego nie robiłem. To dziwne uczucie, jakbym wsiadł na rower pierwszy raz od piętnastu lat i żarł gruz na pierwszej prostej, jakbym dowiedział się, że to naprawdę tak, że zapominasz jak rzeczy działają jak z nich nie korzystasz.

Przez ostatnie sześć lat wszystko się zmieniło. W każdą stronę. Za dwa tygodnie będzie sześć lat od dnia, w którym wsiadłem w pociąg w Gliwicach po to, żeby wyjechać do Poznania i spróbował ułożyć życie z T. Pracowałem, awansowałem, miałem zwietrzęta i poznałem nowych, zajebistych ludzi. Poznałem też Pad Club.

Wszędzie, gdziekolwiek bym nie mieszkał, musi być Ta Knajpa. Ten drugi dom. Na Śląsku to była Siódemka, aż do jej nagłego i brutalnego końca, kiedy jednej nocy po prostu przestała istnieć. Później był to Hellgate, trochę Mleczarnia. Ale Siodemka to było to Naj Miejsce. W Poznaniu, po czterech latach pojawił się Pad i jedni z najlepszych ludzi, jakich kiedykolwiek poznałem. Jakby pojawili się wcześniej to też pewnie wiele rzeczy wyglądałoby inaczej.
Pad Club to był nasz dom, nas potarganych i zmęczonych, ale radosnych, ale zżytych, to rodzina. Mówił ci to Krystian, jak dałeś dupy. Mówiła to Izka, kiedy dałeś dupy innym razem. Mówiła ci to Martyna.
Z Krystianem spędziłem kiedyś w tej knajpie prawie dwadzieścia godzin. Wszyscy wyszli, miał zamykać, złapał mnie za ramię i powiedział, że nie, ty nigdzie nie idziesz, teraz pijecie wódkę i rozmawiacie, bo teraz na to czas. I siedziałem i to było kurewsko zajebiste. Pusta knajpa, pogaszone telewizory i światła, my za barem, dwóch didżejów z youtube, świat i życie nasze, butelka na blacie.

Nie da się powiedzieć wszystkiego, co się działo przez te kilka lat, a na pewno nie da się powiedzieć tego, co się działo przez dwa lata od otwarcia Pada, bo po prostu nie wiem gdzie zacząć i gdzie skończyć, a narrację mam zjebaną. Spróbuję zaczepiać, podgryzać kawałki treści po kątach, może coś z tego wyjdzie, coś składnego i nie obrzydliwego w odbiorze.

Teraz jestem w Gdańsku. Od połowy grudnia, mamy maj. Kręcę się w tym miejscu, które jest naprawdę zajebiste, mam pół godziny do morza piechotą, ja, burak ze Śląska. Ale nie mam tutaj jeszcze Tego Miejsca. Pracuję albo siedzę w domu, obrastam mchem i niechęcią. T. wypchnęła mnie z domu przez telefon i dobrze, że to zrobiła.

Powrót do tego bloga to będzie moja terapia. Będę tutaj się wylewał, wyciekał, będę się tu leczył. Może znowu pomoże mnie łatać.

A teraz czas dokończyć moj kawopodobny napój za który dostałem gwiazdkę na wirtualnej karcie lojalnościowej, coś zjeść i pewnie przejść się do Graciarni. Graciarnia to miłe miejsce, pokazane mi przez Dera, jest niedużym pubem w piwnicy. Dokładnie mój typ urody.

Over and out.

2014/01/27

O szóstej rano, w rytmie skrzypiec.

Pozdro, włosy rosną.
Cześć. 
Znów mnie nie było pół roku. 
Jestem okropny, tak znikać? Pewnie tak. W międzyczasie praktycznie martwy blog dobił ponad 9000 wyświetleń. OVER NINE THOUSAND!
W życiu nie myślałem, że odniosę tego mema do czegoś, co sam stworzę. 
Dziękuję każdemu, komu chce się tutaj zaglądać raz na jakiś czas i sprawdzać, czy cokolwiek nowego się pojawiło.



Dlaczego nie piszę? Nie wiem, jak sądzę. Może trochę się boję? A jest tak wiele rzeczy o których chcę coś powiedzieć. Dlaczego się boję? Bo wszyscy dzisiaj piszą. Z celem. Z niszą. Z zainteresowaniem. Ja nie. 
Nie zrozumcie mnie źle, pisanie to coś, co kocham robić. Po prostu nie wiem jak się za to zabrać. Może za dużo codzienności na głowie? Prania, zmywania, grania, głaskania? Pewnie to to. Może się boję, że jak wyrażę na jakiś temat to odbije się to krytyką, której nie pokonam? 
Pewnie to to.
Z drugiej strony chuj z tym, u siebie jestem.

2013 się skończył. To był bardzo intensywny rok w kraju i na świecie, w domostwie nie aż tak. Jak o tym pomyślę, tak dochodzę do wniosku, że był dla mnie jednym z najbardziej stabilnych lat od... Cóż, nie wiem jak dawna. Praca ciągle ta sama. Od lutego ciągle to samo mieszkanie. Szczury rosną. Z Najlepszą z Narzeczonych czasem się pokłócimy, czasem nie. Jesteśmy dla siebie. Mam dla kogo wracać do domu. Byłem na dwóch delegacjach, w pracy bywam głaskany, trochę rzadziej niż opierniczany, co chyba świadczy o tym, że pracuję dobrze.

Jestem dorosły? Brr, przerażające.

Na wszelki wypadek udało mi się w grudniu zdobyć nowego Xbox 360 w śmiesznej promocji z Media Expert i radośnie męczę pady grając w gry. Jakby ktoś chciał mnie dodać to zapraszam, gamertag nikisaku, mam tylko ośmiu znajomych, proszę się nie wstydzić.

Grudzień był dla mnie bardzo ważnym miesiącem, ważniejszym niż się spodziewałem. Zebrałem się na odwagę i napisałem do NMXa. Czuję, że popełniłem duży błąd milcząc przez dwa lata. Mail, który ode mnie dostał jest jednym z największych emocjonalnych ekshibicjonizmów jakie kiedykolwiek napisałem.
Piotrze, jeżeli to czytasz, to wiedz, że ci dziękuję. Ostatni tag miałeś chyba w Australii, jak sądzę? Czekam na kwiecień i obiecane piwo. Miejsca mamy dużo, zapraszamy.

W Grudniu spotkałem się też z moją wspaniałą kuzynką, z którą nie widziałem się bite trzy lata. Zrobiłem trasę świąteczną - 1600 kilometrów, głównie Polskim Busem. Napiszę o tym w osobnej nocie. Odzyskałem kontakt z dwójką ludzi, z którymi nie rozmawiałem też przez, cóż, rzeczy na które ani oni ani ja nie mieliśmy wpływu. I było to głupie. Miałem też najlepsze święta jakie pamiętam. Końcówka tego roku po prostu wskoczyła idealnie we wszystkie zębatki, pierwszy raz od ponad dwóch lat wyjeżdżałem ze Śląska z niemałą łzą w oku.

Skończyłem też 25 lat. To dużo lat. To szansa na mały kryzys wieku nawet. I wiecie co? Jest. Jakżeby miał nie być.

Nie będę ukrywał - nie zrobiłem wielu rzeczy, które zrobić chciałem.
Ale mimo to jestem w moim życiu dużo dalej niż kiedykolwiek spodziewałem się być. Ludzie do których się uśmiecham wiedzą o co chodzi. 

Rok 2013 skończyłem zadowolony, wspaniałym sylwestrem i dobrą atmosferą. Poznałem w tym roku wspaniałych ludzi (szczególnie mocno ściskam Ems, Steve'a, Kaję, Kicię i Jaśminę - u nas zawsze jest dla was herbata i obiad), trochę bardziej zacząłem się układać ze sobą, chyba znalazłem chociaż trochę stabilności, której mi tak bardzo brakowało. Fajnie by było, jakby bieżący rok szedł podobnym, acz nieco mniej wyboistym torem.

Styczeń straszy mrozami, minus piętnastoma stopniami, lodem na ulicach i kostniejącymi kolanami. To niedobrze, bo zacząłem biegać, mój rekord póki co to siedem kilometrów i jestem z siebie zajebiście dumny. Bieg przeplatany chodem, ale od czegoś trzeba zacząć. Jak tylko temperatura skoczy do szalonych plus trzy to zakładam tenisówki i dres i wracam nad Maltę. To najlepsza rzecz jaką zacząłem ostatnimi czasy robić, do tego jestem mocno zdeterminowany aby wykupić Najlepszej z Narzeczonych karnet na pobliską siłownię na którą mam darmowy wstęp i zacząć regularnie ćwiczyć. Pragnę, chcę, trzeba zrzucić dupsko.

Winą Tomasza powstała nota, którą czytacie. Każdy z was, kto dotarł aż tutaj może go wytknąć palcem i z czystym sumieniem obwinić. Tomasz pisze prezentację, którą ma wygłosić za jakieś półtorej godziny, ja zmotywowany nim i skrzypcami piszę bloga. I myślę, że będę pisał. Za każdym razem to mówię. Kiedyś musi się sprawdzić.

Kącik muzyczny: 

Oto rzeczone skrzypce, które nade mną zawisły nostalgią. Stanął mi przed oczami Przedświt, stare, dobre miejsce za którym po dziś dzień zdarza mi się tęsknić. Tam poznałem wspaniałych ludzi. Tam poznałem wtedy dla mnie całkowicie inny świat. Tam poznałem mnóstwo dobrej muzyki. Na przykład Beltaine.



Do następnego!

2013/07/12

Piąteczek.

Farba ci w łeb!
Dzień dobry.
Mamy piątek.
Wielce wyczekiwany dzień tygodnia, pozwolę sobie dodać. Piątek jest tym dniem, który tak wielu ludzi napędza do życia i działania. To trochę głupie, nie ukrywam. Ale hej, kim jestem, żeby oceniać? Sam nie jestem jakoś szczególnie lepszy.

Efekty kładzenia tonera widać na samojebce po lewej. Jestem bardzo zadowolony ze swoich kłaków - co również widać na samojebce obok - i dostałem wiele miłych słów na ich temat. Cool.


Kraj jara się ludobójstwem, lub, wedle woli, "czystką etniczną o znamionach ludobójstwa". Zaraz obok jarających się wspomnianym Wołyniem są ludzie rozpaleni zakazem rytualnego uboju zwierząt. Gonią ich niepokonani ludzie mówiący, że media zajmują się gównem, a powinny krzyczeć o podwyżkach cen paliwa. Dużo frustracji dookoła.
SUDDENLY, DUCKS

A ja tak sobie siedzę pomiędzy tym ogniem, siorbię po cichu piwo, słucham Much (zespołu, nie owadów), stukam niespiesznie w klawiaturę, myślę o pracy jutro i jakoś tak... Nie wiem, jak mam się do tego wszystkiego ustosunkować. Ostatnimi czasy nie dość, że średnio nadążam za Istotnymi Wydarzeniami Związanymi Z Krajem, to w sumie orientuje się, że gówno mnie obchodzą. 

Dlaczego?

Bo już i tak mam mnóstwo swoich stresów, po co mam przyjmować na siebie jeszcze, nie wiem, posłem Gowinem w społecznym zwarciu z posłem Tuskiem? Jak chcę popatrzeć na zwarcia to odpalę na przykład Left4Dead 2. Tam przynajmniej mam realny wpływ na wynik.

Oderwijmy się. Przeczytajmy książkę. Wszyscy. Może być jedną. Nieważne. Niedawno zacząłem czytać zbiór opowiadań Zachowuj się jak Porządny Trup. A od Crusi dostałem książkę pani Joanny Łańcuckiej Stara Słaboniowa i Spiekładuchy. W stu procentach urzekła mnie tytułem, hihi. Książki na wypoczynek przy wodzie. Skoro okazało się, że na kąpielisko mam około dziesięciu minut piechotą to jest szansa, że będzie mi to jakoś szło.

Przeczytałem The Pixar Theory
Jestem typem człowieka, którego nieziemsko irytują wszelakie teorie spiskowe dotyczące rządu, Smoleńskopochodnych, miejsc pracy, zielonych świateł i ilości ząbków na herbatnikach.
Za to teorie rozwijane z gier, książek, filmów czy animacji to coś naprawdę fajnego, jak zrobione chociaż ciekawie, bo to akurat świadczy o wartości dzieła z którym mamy do czynienia. I nie, nie chodzi mi o dokładne "co autor miał na myśli", ale o to, co na przykład zrobił Jon Negroni w zlinkowanym wyżej tekście, czy to, co fani robili z zakończeniem Mass Effect 3. Albo to, co ja próbowałem robić z książkami Jonathana Carrolla w gimnazjum. Polecam lekturę The Pixar Theory, bo nie jest to jakoś megadługi artykuł, a ma fajne pomysły i ciągle się rozwija.

A, właśnie, WIDZIELIŚCIE TRAILER DO HOW TO TRAIN YOUR DRAGON 2


Bo Tumblr widział. I facebook widział. I Plurk widział. Ogólnie, niech to szlag, HICCUP, JAKIŚ TY MĘSKI. Oczekuję 2014 roku.

To tyle na piąteczek. Trzymajcie się, idę podjąć śmiałą próbę snu.

Macie miłą nutę.

Do przeczytania!

2013/07/11

Letnie wyprzedany.

Ofiara tragicznej nieuwagi.
Siedzę oczekując aż toner Midnight Blue dojdzie do porozumienia z moimi nieco rozjaśnionymi włosami. Raz, że naszło mnie na kolejną zmianę koloru na łbie, dwa, że wczoraj nic nie pisałem, co zgodnie z bezlitosnymi zasadami Nie ma Lip(c)y! wiąże się z kupnem batonika. 

Pomyślałem zatem, że odrobię robiąc kolejną rzecz, która mnie jara - pobawię się kłakami.

Moja wczorajsza nieobecność wiązała się ze zgoła zajętym dniem. Najpierw praca od rana, później wizyta w domu świeżo przeprowadzonych, późny powrót do domu i w sumie... Tyle. Ale socjal przyjemny i przydatny.




Steam rozpoczął letnie wyprzedaże. Zdążyłem kupić Left4Dead 2, dzielnie walcząc z praktycznie wysypanymi serwerami. Ostatnią promocję przegapiłem i nagle wszyscy zaczęli grać. Dammit, people!

W pracy stabilnie. Trochę ciekawie. Na pewno nie narzekam. Nie śmiałbym. Czasami mam ochotę wziąć popcorn i móc popatrzeć z boku, ale mam za dużo na głowie żeby móc sobie pozwolić na ten luksus.

Najlepsza z narzeczonych wybywa na weekend. Piotr i Paweł, który jest po drugiej stronie ulicy robi dwutygodniowy festiwal piwa. PRZYPADEK? No. Niezły fart, prawdaż?

Szczury codziennie mnie czymś zaskakują. Serce przy nich rośnie. Tego mi potrzeba.

Miałem w głowie dużo więcej rzeczy. Zdecydowanie. Ale za cholerę nie potrafię się skupić, przepraszam. Za dużo hałasu dookoła. Jutro. Jutro zastanie mnie puste mieszkanie i festiwal piwa, hejho, do jutra!

Kącik muzyczny:


Dobra prędkość, dobra nuta. Buziaki.

2013/07/09

Whiskey in the jar.

Whiskey in the Jar, Poznań, Stary Rynek 56.
Wczorajszy brak aktywności wynikał z zawieszonego pasjansa w głowie. Mam taki klasyczny problem - jak idę na poranną zmianę to z niedzieli na poniedziałek nie potrafię spać. Czego bym nie próbował. A jak do tego doszło niewyspanie z nocy sobota/niedziela to wychodzi dzień na autopilocie. Nad ranem obczaiłem pięć odcinków wspomnianego wczoraj Shingeki no Kyojin, po pracy spokojnie obejrzałem resztę. I tyle, doba zeszła.

Poniedziałki nie bywają dniami na produktywność.


Shingeki no Kyojin to seria, która mnie zastanawia. Jednocześnie jest tam trochę powodów dla których nie oglądam już anime, z drugiej strony zaskakująco wciąga.
Po obejrzeniu pierwszych dwóch odcinków niespecjalnie wiedziałem co myśleć o tym wszystkim. Z jednej strony hej, świetna, mocna kreska, dynamiczne ujęcia, zarys na całkiem niezłą fabułę, z drugiej, nie wiem. "HEJ, ZRÓBMY ANIME. Z LUDŹMI. I LUDŹMI. ALE CI LUDZIE BĘDĄ JEBUTNI I BĘDĄ JEDLI LUDZI. CZADZIK? CZADZIK!" - mniej więcej. Idąc dalej w fabułę nie czuję się przekonanym do idei tego, że świat miał się całkiem fajnie aż nagle TYTANI. Tytani, którzy w sumie jarają się tylko jedzeniem ludzi, wszystko inne ignorują. Jeść ich nie muszą, bo sto lat diety wytrzymały. Organów rozrodczych nie widać, to nikt nie wie jak się mnożą. To wszystko jest takie... Z kosmosu. Za to tej serii wybaczę wszystko w zamian za ten przecudowny opening (podany w poprzednim wpisie) oraz za mechanikę poruszania się na Three Dimensional Maneuver Gear, co uważam za tak niemożebnie dobry wynalazek, że głowa mała. Seria jest dobra, jest dynamiczna, jest ciekawa. Mangi nie ruszałem, może kiedyś. Co ciekawe, to pierwszy przypadek jaki spotkałem, gdzie opening ma zupełnie niezależny od serii fandom.
Zamulony brzeg przy św. Rochu

Dzisiejszy dzień cechował zaskakująco miły relaks. Spacer na plażę nad Maltą, trochę kąpieli, megarozpusta w Whiskey in the Jar. Borze tucholski, jakie tam jest wspaniałe jedzenie! I jak wspaniale podane! I jaka dobra muzyka leci! Razem z Najlepszą z Narzeczonych mamy silne postanowienie odwiedzać to miejsce raz w miesiącu. Warto jak nic. Całkiem przyjemny dzień, chociaż trochę krótki. Zapewne jak każdy dobry dzień, hm?

Z ciekawostek, wracając przechodziliśmy przez most św. Rocha, gdzie mieliśmy okazję podziwiać ciągle obecne skutki podniesienia wody. Najbardziej urocza na świecie była kacza rodzina w zestawie Mama Kaczka i Osiem Kaczątek, która to rodzina dzielnie żłobiła trasę w mule, a kaczątka bardzo grzecznie sunęły w rzędzie za matką. Sytuację ciepło też skomentował rowerzysta, który po rzucie okiem rzekł "Ale mułem zajebało". Uczucie w narodzie nie ginie.

Jutro znów do pracy. Głęboki wdech, oby do przodu. Powoli, ale stabilnie. Dzwonił Ajnsztajn. W następną sobotę idziemy do IMAX na Pacific Rim. Nie mogę się doczekać.


Dziś w kąciku muzycznym wyjątkowo wrzucam kawałek, który już raz był na blogu. Dlaczego to robię? Ponieważ Machinae Supremacy pokazało co to klasa i zrobiło klip używając wyłącznie bootlegów z ich koncertów. Enjoy:



Dozo!


2013/07/08

Pause / Break

Shingeki no Kyojin

Wszystkie czynności umysłowe na bieżącą dobę zawieszam przez bak snu, literówki, złośliwe oprogramowanie rzeczywistości, pracę oraz zaliczenie trzynastu odcinków Shingeki no Kyojin. Wracam jutro.

Macie za to opening:


Buziaczki!

2013/07/07

Powolna niedziela.

Hello! Szczury lubią hamaki.
Obudziłem się zmęczony wieczorem poprzednim. Nocą poprzednim. Sobotą, w ogóle.

Zaliczyłem świetny piknik pracowniczy, masa atrakcji, masa żarcia, masa piwa. Bardzo pozytywna inicjatywa. Widzicie, trik jest taki, że ile bym nie psioczył na moją pracę, tak jednego jej nie odmówię - imprezy robią pierwsza klasa. Jeszcze nie spotkałem się z pracą magazynową, gdzie tak by dbano o rozrywkę pracowników.

Inara uwielbia kukurydzę.
Poza tym, hej, mogę się polansić - wygrałem aparat. Całkiem przyzwoity aparat, robiłem nim zdjęcie powyżej i focię obok - chociaż ta druga już jest przejechana Instagramem. Jako typowy szczurzy miłośnik oczywiście napycham kartę pamięci zdjęciami ogonów. I nie żałuję niczego!

Jak już przemogłem niebotycznego kaca, pomogłem ogarnąć obiad i zrobiłem szczurom nowy hamak, bo jeden to mało... Skończyła mi się niedziela. Ale powiem wam, że to naprawdę świetne, mieć taki dzień kompletnego chill-outu. Szkoda, że od jutra znów nurkujemy w całym tym radosnym bagnie zagrywek, sztuczek, kombinacji i innych cudów. Niebo gwiaździste nade mną, Zombi we mnie. Upiorno, upiornie.

Zawsze będę kochał Poznań i zawsze będę go ciepło reklamował, ale i tutaj niestety nie brakuje zjebów. Portal MM Poznań doniósł o morderstwie w centrum miasta. Niby podejrzanych już zatrzymano, ale nie zmienia to faktu, że pozytywna za dnia Półwiejska za sprawą otaczających ją klubów nocą zamienia się w zgoła nieprzyjazne miejsce. Czasami nawet tony kamer nie pomogą.

Przejdźmy do radośniejszych wieści!
Zdjęcie pochodzi z Shappi Workshop 

Aleksandra "Shappi" Tora, naprawdę zacna cosplayerka zdominowała scenę Europejską i zajęła pierwsze miejsce na European Cosplay Gathering w Paryżu.

Głębokie ukłony, gratulacje i w ogóle. Zasłużyła. Od tej pani się uczmy. Chciałbym mieć kiedyś tyle zapału, co ona. Może pewnego dnia, hm?


Stonujmy jeszcze cichą nadzieją, że w Kanadzie wszystko będzie okej po tragedii, jaka ich spotkała. Usterka pociągu przewożącego chemikalia doprowadziła do eksplozji wyczuwalnej na kilka kilometrów.

Tym akcentem kończę na dziś. Podtrzymuję, że świetnie mi się pisze z Lao Che w tle, zatem i Lao Che dziś się dzielę:


Do następnego!

2013/07/06

Zombi.

To dzieło nazwałem "frustracja.png".
Długo szukałem jakiegoś kopa, który by znów mnie popchnął w stronę klepania not na bloga. Dopiero dzisiaj mi się udało na tyle wziąć za siebie, co stało się za sprawą lipcowego modu do życia, który zawisł na facebooku za sprawą Daniela. 

Daniel też miał swoje problemy z wymyślaniem modów, ale w kombinowaniu nie ustaje, a mod na lipiec uważam za wybitnie dobry, toteż staram się dołożyć swoje trzy grosze. To i fakt, że nie stać mnie przed wypłatą na kupowanie karnych treatów za niewykonanie codziennych zadań, hoho. Doszło nawet do tego, że wygrzebałem tablet z czeluści szuflady i powróciłem do robienia mej skromnej miniatury, co widać po lewej. 

Ostatnimi czasy mam dużo problemów z frustracją, stresem, irytacją i gniewem. No, "ostatnimi czasy", trochę to już trwa, nie ukrywajmy. Ale ostatnio zaczęło przenosić się na wszystko dookoła. Chodzę zjeżony, nie potrafię się na niczym skupić, jak nie jestem sam w mieszkaniu, w pracy zacząłem się poddawać w świetle ostatnich wydarzeń, o których lepiej mi nie pisać, bo języki długie. Oddałem w niepamięć wszystkie moje dodatkowe projekty i zszedłem do minimum do którego obliguje mnie umowa. Czasami smutno, jak do człowieka dociera, że dobrze to już było, lepiej nie będzie, teraz trzeba uśmiechać się, pochylać głowy i wykonywać rozkazy. Oraz, jak w starej, dobrej Korei - nie można narzekać! Lepiej nie.

Relaksuję się ostatnimi czasy przy nowej płycie Strachów o wdzięcznym tytule "!TO!". W sumie na krążku są piosenki, które odchylają się bardziej w stronę Pidżamy, ale bynajmniej nie wychodzi to na złe całości.

Co się ostatnio głośnego stało w świecie...
Ach, tak. Wielka Przegrana Pana Terlikowskiego, wydarzenie znane też nieco bardziej banalnie jako decyzja Sądu Najwyższego w sprawie związków homoseksualnych. Wielkie +1 dla USA ode mnie.
Nie to, że nie lubię pana Terlikowskiego, niezły kabaret. Ale przeraża mnie trochę.

Przy okazji - to, co zrobiła senator Wendy Davis. Jeżeli nie wiecie o co chodzi to zapraszam do Google. Specjalnie nie podzielę się wiedzą, niech każdy znajdzie jak najwięcej. Ta pani może definiować heroizm w dzisiejszych czasach.

Pojawił się godny następca księdza Natanka, czyli ksiądz Marek Bałwas. Superbohater w koloratce zbawia syna kolegi od zgubnego wpływu szatana działającego przez Bakugany, jest - jak twierdzi - najpopularniejszym księdzem na naszej klasie, smsuje z opętanymi ludźmi i w ogóle zbawia. Wszystko to czyni z wózka inwalidzkiego, a na swoim facebooku ma wspaniały one-liner "Dziś jest pierwszy dzień z reszty twojego życia. Chyba, że to jest dzień twojej śmierci". Fascynujące.

Nie żeby coś, nie mam nic do religii, ale przypuszczam, że takie skrajne przypadki są równie abstrakcyjne jak ateiści chodzący i wrzeszczący, że Boga nie ma. Każdy niech swoją religię ma, ale wiedzę o świecie niech czerpie z lepszych źródeł niż ze stron, które twierdzą, że Hello Kitty to dzieło szatana i człowieka, który sprzedaje dusze dzieci za to, że uzdrowiono jego dziecko. 

Trup? Śpioch!
Z rzeczy radośniejszych, nasz stan rodzinny poprawił się o dwie szczurzyce, Kaylee i Inarę. Są już z nami oswojone, mają dużą klatkę, przeurocze zestawy zachowań, a sposoby w jaki śpi Kaylee sprawiają, że codziennie boimy się, że zdechła. Dopóki nie zacznie się wiercić to strach patrzeć.

Szczury mają w sobie coś pozytywnego. Może to te genialne ogony, może to bystrzactwo i wyższa kombinatoryka, może to towarzyskość. Nie wiem. Ale naprawdę świetnie jest mieć takiego gryzonia w mieszkaniu. Ożywia atmosferę. Trzeba tylko pamiętać, że szczurzaste to zwierzęta stadne! Dwa to minimum.

Czekam na jakiś normalny urlop. Parę dni złapię w sierpniu, to na pewno. Ale więcej to pewnie październik lub listopad, ech. Ciągle nie widziałem Śląska, ostatni raz w listopadzie. Coraz bardziej brak mi zerwania się na chwilę. Nie musi być długa, ale niech będzie jakakolwiek. Jakiś reset, chwila spokoju, coś. Cokolwiek. Wszystko co robię jest trochę zbyt chaotyczne, trochę zbyt męczące, trochę zbyt nie w kupie, trochę zbyt wszystko. Zamknąć oczy, odpocząć, przestać spać po -naście godzin, podświadomie uciekać od dnia. Tak nie można. Chyba. W sumie, no. Pomocy?

Nuta na dzisiaj, łazi mi po głowie od paru dni:



Do następnego!

2013/04/01

Pisemny detoks oraz pyra za dwanaście tysięcy.

Please stand by!
Cześć.

Dawno się nie odzywałem, ale to dlatego, że... Nie wiem. Dużo się działo w mojej głowie, nadal się dzieje. Nie wiem jak się ustosunkować do wszystkiego, co mnie otacza, mam ze sobą sporo problemów. 

Szanowna firma po raz kolejny zafundowała mi święta w pustym mieszkaniu w Poznaniu. Praca w sobotę, praca dzisiaj. Szlagbyto. Tęsknię za Gliwicami.

Wiecie, chyba potrzebuję urlopu, tak przynajmniej z tydzień. Pojechać do swoich, pójść na piwo, odczepić się od pracy. Na spokojnie, wszystko na spokojnie. 

Recap rzeczy, które się działy od stycznia:

  • Po raz kolejny - i mam nadzieję ostatni w Poznaniu - się przeprowadziliśmy. Wreszcie kawalerka i bez ludzi. O ile cenię sobie współlokatorów, tak na pewnym etapie życia człowiek po prostu musi móc pójść o każdej porze dnia i nocy pójść w samych gaciach do kuchni po herbatę. Taki imperaty, coś. Kawalerka jest spoko, ma wyjebiste, trzymetrowe okna i balkon. Żyć nie umierać.
  • Prawie rzuciłem pracę, ale zostałem powstrzymany przez jednego z przełożonych. Chwała mu za to, czasem dobrze jest mieć po swojej stronie kogoś, kto wie więcej, nawet jeżeli tą wiedzą może się dzielić w bardzo ograniczony sposób. Ogólnie biorąc na klatę kolejną garść obowiązków poprawiłem sobie trochę komfort pracy. To nadal nie jest to, co być powinno, ale hej, póki co działa.
  • Nie było papieża, jest papież. Ten może być całkiem interesujący, życzę mu udanego panowania. Gazety utonęły w fali informacji o tym, że poprzedni był dosyć słaby i ogólnie nie podołał. Moją myślą przewodnią przez ten okres było "ciekawe co by było, jakby ktoś wybudził się z kilkumiesięcznej śpiączki w tym okresie, przeszedł się do sklepu, zobaczył te wszystkie nagłówki o tym, że poprzedni papież był słaby i wkurzał się, bo o martwych mówi się przecież tylko dobrze, a nowego papieża ma się wtedy, jak poprzedni umiera". CÓŻ.
  • Ogólnie życie jakoś jednostajnie się turla i muszę coś z nim zrobić. Bardzo mi czegoś brakuje, nie wiem czego i szukanie jest po prostu męczące.


Z Twilight Sparkle.
Z rzeczy fajniejszych, w Poznaniu pomiędzy 22 a 24 marca odbył się Festiwal Fantastyki Pyrkon 2013. Konwent konwentów Polskich, przyszło dwanaście tysięcy osób (lub też 12 kilonerda) ustanawiając tym samym nowy rekord na terenie kraju. Chylę kapelusza przed całym Klubem Fantastyki Druga Era za sklejenie tego do kupy, chociaż z pewnością łatwo nie mieli. 
Mnie osobiście wejście zajęło bite dwie godziny plus przejście pomiędzy budynkami, ponieważ mej wejściówki nikt nie wprowadził do systemu, a można to było zrobić tylko z drugiej strony terenu targów. Do tego sale prelekcyjne absolutnie nie ogarniały ilości chętnych, a niektórzy uczestnicy byli po prostu chamscy i bezczelni w związku z tym.
Z drugiej jednak strony ilość wydarzeń, stoisk, gier, jakość przelekcji, wszystko to absolutnie rekompensowało niedogodności związane z tłokiem. Działo się tyle rzeczy naraz w tak wielu miejscach naraz, cały generowany szum sprawiał, że człowiek po prostu stojąc i chłonąc był zmęczony. 
I to było absolutnie fantastyczne. Tylu ludzi na jednej przestrzeni, tyle radości, tyle genialnych cosplayów (Najlepsza z Narzeczonych przebrała się z koleżankami za drużynę Sailor Moon. Ona była Sailor Jupiter, moją najulubieńszą z dzieciństwa.), tyle... wszystkiego. Jestem pod ogromnym wrażeniem. To faktycznie była Fantastyczna Przestrzeń i bardzo, bardzo się cieszę, że w końcu udało mi się dotrzeć na ten event. Jeżeli w przyszłym roku uda się ogarnąć lepsze serwery, więcej terminali na karty przy akredytacji i - powiedzmy - jeszcze jeden pawilon, to myślę, że uda się przebić rozmach i zajebistość tegorocznej edycji. Oby do przodu!

Powinienem posprzątać w mieszkaniu. Najlepsza z Narzeczonych wraca jutro z Gdańska. Z drugiej strony nie wiem, czy podołam temu wyzwaniu z moimi aktualnymi zapasami energii, które oscylują gdzieś w pobliżu wartości ujemnych. Chyba czas zapisać się na siłownię, czy coś. Opuszczać norę. Podobno to  "zdrowy wysiłek" i "ludzie, którzy ćwiczą czują się jeszcze lepiej". Well, w odległości 10 minut piechotą mam siłownię, którą dzięki pracy mam za darmo, warto spróbować. Tylko trzeba trampki kupić jakieś.

Wszystko przed nami, prawda?

Przy okazji dzisiejszego dnia - mamy jedno z najbardziej irytujących "świąt" w kalendarzu. Każdy próbuje być TAK ZAJEBIŚCIE DOWCIPNY. Oto mój apel:

Przestańcie. I tak wam się nie uda.

Dziękuję. Jedyne rzeczy na które warto czekać w okolicach pierwszego kwietnia to dowcipy od Google, czyli w tym roku pirackie mapy na Google Maps, Zamknięcie YouTube z dziesięcioletnim wybieraniem najlepszego filmiku na świecie i Google Nose Beta. Sprawdźcie sobie to wszystko, bo udane.

Zacząłem mieć mocną zajawkę na serię Kingdom Hearts. Dawno temu przeszedłem część Chain of Memories, niedawno mnie naszło na zrobienie na NDS Kingdom Hearts: 358/2 Days, teraz tłukę Kingdom Hearts Re:Coded. Będzie trzeba przytargać PS2 z Gliwic, skołować pada i grać w jedynkę i dwójkę. Ja wiem, że nie gram chronologicznie, przykro mi. Żal tylko, że nie będę miał jak zagrać w części wypuszczone na PSP i 3DS. Ale cóż, grać w to, co jest. 

Oddałem też mojego lapka do ubezpieczalni, żeby naprawili, co się zepsuło. Czekam cierpliwie, podobno nie ma im to zająć wiele. A jak sprzęcior wróci... StarCraft II: Heart of the Swarm. Znów mnie nie będzie jakiś czas, harr-harr.

Dzisiejszy kącik muzyczny sponsoruje obejrzany przedwczoraj Anchorman: The Legend of Ron Burgundy, na temat którego kompletnie nie potrafię się wypowiedzieć, poza tym, że naprawdę fajnie się go oglądało.


Także tego... Mam nadzieję, że chociaż wasze święta były z rozsądnymi ilościami kłótni rodzinnych, niepozbawione jednak ciepła, przyjemnych rozmów, obżarstwa, relaksu i innych pozytywów. Oby nam się!

Do przeczytania. Oby rychlejszego.

2013/01/02

Święta, święta i po nowym roku.

Kolejne 4 powody alienacji! Also, awkward smile.
Długo zastanawiałem się nad świąteczną notą. Tak długo, że jedyną sensowną konkluzją było nie robić żadnej. Ten rok nie sprzyjał u mnie jakkolwiek świątecznemu nastrojowi, pierwszy raz od dwudziestu czterech lat spędzałem te święta sam. Zaraz po tym, jak siedziałem niespełna trzynaście godzin w pracy. Cóż. Wiecie, taki lajf.





Ogólnie moje święta, jak w każdym porządnym polskim domu, składały się z alkoholu, internetu i zrzędzenia. Tyle z tradycji udało mi się uchować. Natomiast choinkę olałem, z wigilijnych potraw miałem pomidorowe nudle z kiełbasą, a gwiazdkom podziękowałem zasłaniając rolety na trzy dni. No, drugiego dnia świąt zostałem przygarnięty na herbatę do Jaśminy. To było całkiem spoko.

Międzyświęcie spędziłem - a jakże! - w pracy. Dla odmiany w sylwestra byłem w pracy. Ale później była całkiem przyjemna impreza, fajnie było zobaczyć ludzi, za którymi się stęskniłem.

O świętach naczytałem się dużo przez te ostatnie dni. Że rodzina okropna, że ktoś pije, że ktoś się kłóci, że ktoś ma fajnie, że ktoś nie, że ktoś śpiewa kolędy, że ktoś wrzeszczy. Tak naprawdę... Nie wiem, cóż. Wiecie co? Każdy ma takie święta, jakie ma. Jakiś czas temu rozmawiałem o tym z Matką. Wierzenia wierzeniami, przyjemność przyjemnością, ale po prostu dobrze zobaczyć się z rodziną. Z przyjaciółmi. Odczułem to zdecydowanie w tym roku, gdzie byłem sam, okazyjnie i w długich biegach towarzystwa dotrzymywał mi Robert na gadu, w biegach krótszych Blejk na skype, czy Skarża na facebooku, za co im dziękuję. Odczucie to, że nieważne gdzie i jak, ważne z kim ugruntowało się w sylwestra, gdzie próbując zdążyć na pokaz fajerwerków nie do końca daliśmy radę i stanęliśmy pokonani przez czas na środku chodnika. I nie sądzę, żeby ktoś żałował. Złożyliśmy sobie życzenia, Vonen wyciągnął z kosmosu żurawinową Finlandię i ciastka i mieliśmy bardzo radosne i miłe pierwsze minuty roku. 

Ludzie są ważni. To, co mogą ci dać, wcale nie robiąc wiele, jest piekielnie niesamowite. Pamiętajcie o tym.

Mamy nowy rok. 2013, jakby ktoś przegapił. To czas na tradycyjne, noworoczne postanowienia. Zastanawiałem się nad nagraniem ich i wrzuceniem na youtube, żeby móc sobie spojrzeć w oczy za rok i skonfrontować to, co się udało z tym, co poległo przez czynniki różne, ale jednak mam wrażenie, że wideo to nie moje medium. Piszę, zatem napiszę sobie postanowienia - życzenia.

Drogi ja. 
Wiem, że jest chujowo i jest chujowo często. Nie może być dobrze cały czas, bo nie byłoby... No, dobrze. Nierealnym jest być ciągle szczęśliwym, dlatego postanawiam sobie, że będę starał się czerpać więcej z małych chwil radości. Są bezcenne i jak bezcenne powinienem je traktować. Gdzieś mi się zaczęło to zatracać, trzeba to odkopać. 
Życzę ci też, żebyś był znów nieco bardziej spontaniczny. Kalkulowanie jest dobre, ocena ryzyka istotna, ale też nie jest niezbędna. Daj się ponieść, bądź znów bardziej abstrakcyjny. Byłeś w tym zajebisty. Postaram się też otworzyć nieco bardziej na ludzi. Nie mówię, że to przyjdzie łatwo. Nie mówię, że to osiągnę w tym roku. Ale osiągnę. Małymi krokami.
Więcej zwiedzaj. Więcej odklejaj się od kompa. Więcej czasu spędzaj nad grami planszowymi, mniej nad komputerowymi. Więcej czasu spędzaj z głową poza pracą. Czerpać więcej z życia, wykorzystywać więcej z tego, co życie oferuje. To pozwoli ci tyle wygrać.
Większego dystansu do ludzi. Wybaczaj. Nie przejmuj się aż tak bardzo. Ludzie są i będą kiepscy w zdecydowanej większości. Nie oczekuj od nich zbyt wiele, z tymi, którzy są nieznośni utrzymuj kontakt nie większy niż niezbędny.
PISAĆ WIĘCEJ. To zajebiście ważne. Nie przestawaj, nie przerywaj. Dostałem tyle ciepłych słów od ludzi, że ciężko nie pisać. Ale ciężko czasami postawić pierwsze zdanie. Pierwsze zdania przychodzą zawsze piekielnie ciężko. Życzę sobie w takim razie dużo więcej pierwszych zdań.
Wygospodaruj czas na czytanie, bardziej regularnie. Ustalaj sobie czas na leżenie z książką przy muzyce. Przecież to kochasz.
Lepszej terminowości. Stawiasz sobie deadline - dotrzymaj go. Cytowanie Douglasa Adamsa jest fajne i w ogóle, ale nie zmienia to faktu, że masz nad sobą pracować, bucu.
Zmień coś w swoim życiu, znów. Wrzuć więcej kolorów. Zadbaj o siebie bardziej. Masz dla kogo walczyć.
Wiem, że się ogarniesz. Potrafisz. Chcesz. Walcz.
Z poważaniem,
Ja.

Ogólnie, kurde. Nie lubię stawiać sobie takich punktowych rzeczy, jak "wyjedź na wakacje", "kup lodówkę", czy inne takie. Nie lubię też, że cel na nowy rok musi koniecznie być zawarty w czasie wykonania w rok. Lubię myśleć o celach, jako o rzeczach bardziej... Długoterminowych. Wiele rzeczy, które widzę w statusach ludzi to bardzo poważne decyzje i nie do końca wierzę w to, że ilość i czas mogą wyjść na zdrowie jakości. Pracujmy nad sobą wszyscy, miśki. To leży w naszym interesie. Tylko naszym.


#YOLO! W tle Magdalena, mistrzyni drugiego planu.



Z rzeczy dodatkowych:
Chciałbym podziękować Poczcie Polskiej za bardzo, bardzo miłe noworoczne combo. Naraz przyniesiono mi drugą część serii The Hitchhiker's Guide to the Galaxy, czyli wspaniałe The Restaurant at the End of the Universe, (które zdobyło mnie pierwszymi dwoma zdaniami, które podejrzałem bezczelnie) dzięki czemu mogę utonąć w lekturze wszystkich pięciu części trylogii Adamsa, bardzo fajny plakat z Doctor Who, który przysłała mi Yui, oraz urodzinowo-świąteczny prezent od Siostry i Szwagra, który widać na zdjęciu po lewej. To był zajebiście miły zestaw po ciężkim dniu.



Dzisiejsza piosenka to utwór, który wkopał mi się ostatnio w głowę i który przerażająco często nucę. To i Bloody Tears z Castlevania II: Simon's Quest. Zabawne, że najbardziej gnojona Castlevania ma jedną z najlepszych piosenek z gier EVER.
O czym to ja... A, no tak. Zespół pierwszy raz usłyszałem oczywiście słuchając niezastąpionego radia EskaROCK i teraz, po zapoznaniu się z paroma ich piosenkami muszę powiedzieć, że są fajni. Można słuchać.


Miłego odsłuchu, spokojnego nowego roku i do wielokrotnego przeczytania. Tego sobie i wam życzę, buźka, do następnego!


2012/12/23

Przeżyłem kolejny koniec świata i wszystko, co dostaniecie to ta kiepska nota.


Wytrawne zdjęcie cegłą, robione rozedrganą ręką.
Jest całkiem spora garść całkiem sensownych powodów, przez które nie było mnie tutaj aż od jedenastu dni. Serio. Dwa z nich widać po lewej - "Adventure Time: Hey Ice King! Why'd you steal our garbage?!!" na NDS oraz bezbłędne "The Hitchhiker's Guide to the Galaxy" pióra niesamowitego Douglasa Adamsa. Oraz, oczywiście, wyczekiwany powrót Najlepszej z Narzeczonych.



Grę ukończyłem jakieś pół godziny temu (chociaż jest opcja New Game+, kusi). Książkę sobie dawkuję, za bardzo mnie cieszy, żebym ją pochłonął za szybko, nawet, jeżeli po niej będę miał jeszcze pięć książek do przeczytania.

W ogóle, zabawna historia z zakupem tej książki. Wdepnąłem na allegro z silnym postanowieniem zakupu, wyszukałem po przystępnej cenie, zajrzałem do aukcji i zauważyłem, że bydle ma ponad trzysta dwadzieścia stron. Dla porównania, książka z aukcji obok miała stron sto sześćdziesiąt. Jak napisałem do pana prowadzącego aukcję, jakim cudem jego książka kosztując dwa złote więcej ma dwa razy więcej w środku, odpisał, że w sumie nie spojrzał i w środku są dwa sety fotosów z planu filmu, dwadzieścia stron posłowia i pięćdziesiąt stron wywiadów z głównymi aktorami. Jeszcze nigdy nie kliknąłem tak szybko na "Kup Teraz", jak po odebraniu tamtej wiadomości. Jeszcze raz dziękuję panu sprzedającemu.

Swoją drogą, po tym, jak Vonen mnie oświecił, że to nie jest "tak o" pięć części plus jedna nei od Adamsa, tylko trylogia podzielona na zbiory książek, to zajrzałem na allegro, żeby sprawdzić po ile chodzi druga część. Zobaczyłem to:

Kliknij, powiększ.
I też nie potrzebowałem dużo czasu do namysłu. Nawet nie pisałem do nikogo, po prostu wziąłem. Bardzo sobie cenię momenty w których allegro pokazuje, że można złapać coś dobrego za dobrą cenę. Zwłaszcza, jak są to dobre książki.
Obserwowałem sobie ostatnio internety z nieco luźniejszej perspektywy. Hitem w kilkanaście sekund stała się Chytra Baba z Radomia. Fenomen mnie zastanawia o tyle, że już następnego dnia Radar w Esce Rock był jej poświęcony. Normalnym dla mnie jest, że interneciki się bawią przy takich rzeczach, robią różniaste przeróbki zdjęć (niektóre bezcenne, przyznaję), ale jakim cudem to urosło już do zjawiska społecznego? Albo internet ma swój sezon ogórkowy, albo ludzie istotnie robią się niesamowicie głupi, że takie rzeczy stają się tak absorbujące. Ludzie, ogarnijcie się. Marzy mi się świat, w którym każdy, kto czerpie mądrości życiowe tylko z pudelka dostanie darmową książkę i ją przeczyta. Może kiedyś.


Tej podobne do dostania na etsy.com
Ustawiłem sobie limit pisania jednej noty na tydzień, jako minimum. Wyszedłem z założenia, że przez tydzień zdarzy się wystarczająco ciekawych rzeczy dookoła mnie, żebym miał o czym pisać. Sprytnie, prawda? Niestety, każdy, kto miał okazję ze mną pracować, wie, że ja i deadline to minęliśmy się przy porodzie. Swoją drogą mocno dosłownie, byłem dwa tygodnie po dacie. Bardzo dobrze moją ciężką relację z terminami oddaje cytat widoczny z prawej strony, pan Adams jak zwykle dobry na wszystko. Bardzo sobie cenię jego styl za idealną mieszankę złośliwości, cynizmu i ironii. Udawało mu się utrzymać balans pomiędzy tymi składnikami, jednocześnie nie robiąc tego kosztem fabuły, jak to mają w zwyczaju niektórzy scenarzyści seriali, khem, khem.


Jak już pisałem, poza rozpływaniem się nad geniuszem pana Adamsa i nieprzerwaną radością z najważniejszego powrotu w tym roku, zajęty byłem też tą oto produkcją:


Dla każdego fana serii pożywka wręcz matematyczna. Grafika, animacja, humor, fabuła, you name it, you have it. Gra może nie jest jakoś bardzo długa, ale zapewnia sporo rozrywki. IGN nawet posunął się do przyznania, że gra jest równie dobra, co Zelda i obdarował Finna i Jake'a zgrabną oceną 8,5. Szkoda tylko, że jest mało głosów, zaledwie parę linijek. Niemniej, jeżeli cenisz sobie Adventure Time, to zagraj w tę grę. Jest boska.

Z wieści dalszych - skończyłem dwadzieścia cztery lata, uczciłem to małą imprezą, na którą namówił mnie Tomasz, który też zajął się organizacją. Było bardzo przyjemnie i dziękuję wszystkim przybyłym, jesteście kochani. Fajnie jest wiedzieć, że ma się takich dobrych ludzi pod ręką. Wygrywacie internety.

Przeżyliśmy kolejny koniec świata. Najpierw internet dostał cybersraczki z hasłem "21 grudnia będzie najbardziej irytującym dniem w historii facebooka", konsekwentnie czyniąc każdy dzień najbardziej irytującym. Teraz, na postapokalipsiu mamy kolejny wysyp haseł o tym, jak bardzo beznadziejne te obiecane ognie piekielne, bo nic nie było i w ogóle bieda. Jezu, ludzie. Weźcie teraz kalendarz grudniów, podobno kończy się w maju, czy coś. Za to plusy dla pierwszego, który odniósł słynne słowa Nostradamusa:

Z kraju spokojnego poranka koniec nadejdzie, gdy tańczącego konia 9 okręgów otaczać będzie.
Odniósł do miliardowego wyświetlenia Gangnam Style. Z wrażenia nawet Super Express o tym pisał. Swoją drogą, ciekaw jestem, czy ktoś gdzieś nie poczuł się chociaż troszkę zdruzgotany tym, że te ciężkie słowa zamiast do końca świata, ognistych ogonów na niebie, apokalipsy, dewastacji i pożogi odnoszą się do jednego, radosnego Koreańczyka przed czterdziestką. Jest w tym coś takiego... Nie wiem. Płytkiego? 

Nie zrozumcie mnie źle. Jestem jak najbardziej za tym, żeby ulice nie spływały krwią. Ulice są spoko takie, jakie są.

Zastanawiałem się nad tym, co wam zostawić dziś do posłuchania i przypomniało mi się, co przyczepiło się do mnie w pracy, w której miałem niesamowitą okazję spędzić trzynaście godzin wczoraj. Miłego i do przeczytania niedługo - w wigilię nota świąteczna.


2012/12/12

Zbyt biała dla czarnych.

Spojrzałem na dzisiejszą datę i nie zauważyłem nic. W pracy za to uświadomiono mnie jakieś czterdzieści pięć razy (bo każdy kierowca przy każdym liście przewozowym na każdym wyjeździe), że jest fajna data. Po dwudziestym razie nie chciało mi się nawet odpowiadać "no nie?". Dotarło też do mnie, że po dwunastu konsekwentnych razach nie spotka nas już za tej kadencji życiowej powtarzalna data. To trochę przygnębiające. Satsu optymistycznie napisała mi na facebooku, że wystarczy, że przebijemy setkę i doczekamy. Wyśmiałem ten pomysł.

Moja poprzednia nota miała całkiem spory odzew, głównie kanałami prywatnymi. Od wyrazów zrozumienia po ofertę pracy. To było miłe, dziękuję wam za wsparcie. 


Oraz zaskakujące i trochę smutne jest to, ilu z nas ma takie problemy. Przyznam, że wyrzucenie tego z systemu wypisując to wszystko na blogu sprawiło, że zrobiło mi się trochę lżej na duszy i jakoś spokojniej przeżyłem kolejne dni. Nadal były pełne stresu, niedoboru ludzi i naciąganiu wielu rzeczy, ale jakoś tak... Spokojniej. Z większym dystansem. Poszedłem za mądrą radą z komentarza Leszka i nadal pracuję i ogarniam najlepiej jak potrafię. Tak samo istotna jest informacja z obrazka powyżej. Im mniej się przejmujesz, tym mniej się stresujesz. Nabierzmy wszyscy tego dystansu, odczepmy się od tego, co nas wkurwia i zróbmy coś miłego. Jakby ktoś mnie zobaczył teraz, to normalnie oaza spokoju - Hey z radia, otwarta butelka czerwonego, półsłodkiego wina, radosne, nieco monotonne klepanie w klawiaturę i zastanawianie się dlaczego jedna edycja The Hitchhiker's Guide to the Galaxy ma 160 stron, a druga 328. Mam nadzieję, że miły/a pan/i z allegro mi szybko odpisze, chcę sobie w końcu kupić tę knigę. Chodzi za mną od gimnazjum i jakoś nigdy się nie złożyło.

Pojutrze wraca Najlepsza z Narzeczonych. Nie mogę wysiedzieć z radości. DAMN!

Z innych ciekawostek o których zapewne słyszał każdy przeciętny użyszkodnik sieci i do czego piję w tytule - Miss Francji. Jeżeli ktoś nie wie, to z radością wtajemniczę:
Jest sobie dziewczę dziewiętnastoletnie, Marine Lorphelin, które miało szczęście, zaszczyt, etc, zostać Miss. Co mogło pójść nie tak? WSZYSTKO. Bo panienka Lorphelin jest zbyt biała i wybranie jej było rasistowskie, bo ona w ogóle nie wygląda jak porządna Francuzka, ta studentka z Lyonu. Według organizacji  zrzeszającej mniejszości etniczne w kraju porządnych win i zacnych serów, zdecydowanie lepiej oddałaby korzenie Francji panineka czarnoskóra z Karaibów. Coś fantastycznego. Ja może mam te nieszczęsne, stereotypowe spojrzenie buca zza granicy, ale dla mnie młoda Marine wygląda jak Francuzka której obraz mi wpojono za dzieciaka. Tylko powinna mieć jeszcze beret, biały golf w poziome, czerwone paski oraz bagietkę w jednej dłoni, a w drugiej papieros w długiej fifce. Ale co ja wiem, nigdy Francji nie widziałem. Zresztą, z opowieści Dextera raczej rysuje się kraj nieco makabrycznie odbiegający od moich wyobrażeń, zatem będę się trzymał dziecięcych ułud wpompowanych we mnie przez tę okropną telewizję. Dobrze mi z tym.

Kolejnym obrazoburczym materiałem był dla mnie artykuł z Focusa o tym, że wampiry nie miałyby prawa bytu, bo każdy z nich miałby okropną cukrzycę i śniadą cerę. Suck it, Twilight fans.

Dla informacji ogólnej: według danych dostarczonych mi przez jednego z naszych kierowców, koniec świata zapowiedziany na 21 grudnia (godzina 10:00 czasu Moskiewskiego) odwołano z bliżej niewyjaśnionych przyczyn. Możecie swoje konserwy zachować na lepsze czasy. Wyobraziłem sobie Pana Prezydenta Świata, który wychodzi i mówi "Słuchajcie, odwołujemy to, Markowi nie leży, musi iść z kotem do weterynarza. Dogadamy inny termin, wracajcie do swoich obowiązków". Pan Prezydent Świata był wysokim brunetem. Był także żydowskim, czarnym Azjatą z korzeniami Indiańskimi. Tak, żeby wkurwić wszystkich po równo.

Czas zakończyć ten wpis o niczym tradycyjną piosenką. Na dzisiaj mam dla was kawałek, który cały dzień siedział mi w głowie i jest wcale niezły:


Chociaż nie ukrywam, że wolałem, jak śpiewał z nimi Tomasz Kłaptocz. Mam bardzo duży dylemat odnośnie tego zespołu, po zmianie wokalisty nadal są świetni, przy czym ni cholery nie pasują mi do stylu starych Akuratów, do których sentyment mam potężny, bo ich koncert był moim pierwszy koncertem w życiu. Teraz na ich koncert bym nie poszedł, bo pomimo tego, że stworzyli trochę materiału z Piotrem Wróblem nadal część mnie bałaby się, że spróbują zagrać coś ze starszych czasów. Jakby wystartowali z nową nazwą, na rozkręcenie tylko podpisując, że skład eks-Akurat to pewnie też by się spokojnie wybili. Kiedyś z Palnikiem żartowaliśmy, że powinni nazwać się Azaliż.

Z kolei Myslovitz z Michałem Kowalonkiem to zajebiste nieporozumienie. Brzmią jak Mysłowicki zespół indie zamiast zgrabnego alternatywnego rocka okraszonego Rojkowym zawodzeniem.

Do przeczytania!

2012/12/10

Kilka setek owiec.


Nie mogę spać. Po raz kolejny przed poranną zmianą mam problem z przestawieniem sobie zegara. Przez dwa tygodnie chodzę na takie zmiany, jak 15:00 - 23:00, 20:00 - 04:00, 23:00 - 07:00, aż tu nagle i złowieszczo pojawia się tydzień z pracą, która nad ranem się rozpoczyna, a nie kończy. Za oknem szaro, mogło być gorzej, wszystko w życiu zdarzyć się może, cytując za Farben Lehre.


W takie na wpół bezsenne (bo w końcu spałem dwie godziny!) noce wiele rzeczy przechodzi mi przez głowę. Jedną z nich jest moja praca. Jak zaczynałem w tym miejscu niespełna półtora roku temu, wszystko wyglądało inaczej. Jarało mnie to, bardzo. Byliśmy młodym magazynem, który miał dużo do udowodnienia spółce, ja byłem świeżym pracownikiem, który miał dużo do udowodnienia pracodawcy, było nas niewielu na tych dwunastu tysiącach metrach kwadratowych, bo jeszcze większość ludzi była w starym magazynie, w Swarzędzu. I zdanie każdego z nas się liczyło. Jak miałeś pomysł, mówiło się o nim głośno. Jak się sprawdzał, to rewelacyjnie, jak nie, to cóż, życie. Może ktoś inny znajdzie lepszy sposób na rozwiązanie problemu. 

I to było ekstra, wiecie? Każdy miał wpływ na pracę, którą wykonuje, czując, że dzięki temu ma dużo większą kontrolę nad jakością tego, co robi.

Nie mogliście nie zauważyć czasu przeszłego. No właśnie. Wiecie, jak teraz to wygląda? Przenieśmy się do tak zwanej "brutalnej teraźniejszości". Dużo się pozmieniało, ja zdążyłem dwa razy awansować, przeniesiono mnie na inną zmianę, dostałem nowego kierownika, zmienił się zastępca kierownika magazynu, pracy i ludzi przybyło, pojawiła się nowa kierownik zmiany. Cud, że z Damianem ciągle trzymamy się razem. W każdym razie, zaczęto nas uczyć, że myślenie jest przereklamowane i bez przyszłości. Że jakby nie było, trzeba sobie radzić. I to pies, że ktoś nie pomyślał i brakuje ludzie, to nieistotne, że informacje są nieprzekazywane przez tydzień, aż coś się stanie, to nieważne, że za odstawanie zaczęto odcinać głowy, zamiast nagradzać. Za ukłon w stronę militarnej historii naszego kraju uważam to, że partyzanckie akcje są cenione najbardziej, szkoda tylko, że są to partyzanckie akcje donosicielskie. Ludzie zaczynają sobie patrzeć na ręce, a kierownik czerpie najwyraźniej przyjemność z mówienia nam rzeczy pokroju "Ach, w przyszłym tygodniu jesteś ze mną na zmianie? Ale masz przerąbane" i omiatania biura wzrokiem godnym pana patrzącego na ścierwo.

I co? Odpyskujesz? Wiesz, że rynek ciężki i pracę chcesz zachować. Zarobek nie jest najgorszy, ale powoli zaczyna to przerastać. Ile można się w tym babrać? Pracownicy przychodzą i pytają się o wolne, o kasę, o podwyżki, bo kierownik puścił plotę, że będą, a ty musisz przekuć kierownicze "Co, znów przyszli? Haha, powodzenia" w logiczny i prosty komunikat o tym, że pracy ciągle więcej, warunki się nie poprawiają, wydawane jest na siłę wolne (chociaż bezpodstawnie) i że muszą dawać radę.

Mile widziany jest owczy pęd, przyjść na osiem godzin w wyznaczonym terminie, robić za pięć osób, wyjść do domu, powtórzyć. Tak w nieskończoność. Dostać wcześniejsze powiadomienie o audycie, kontroli, "nalocie", wszystko ładnie wysprzątać i na litość, uśmiechać się. 

Jak mądrze usłyszałem, "Kiedy będziesz próbował walczyć, przegrasz od razu. Wywalą cię i zastąpią. Rób, co każą, odpowiadaj prosto, mów, że a i b. Nie mów, że między a i b jest x podniesiony do kwadratu, dodany do pierwiastka trzeciego stopnia y i że trzeba z tego wyciągnąć deltę. I uśmiechaj się. Jak będziesz miał taką minę, to od razu pomyślą, że z nich szydzisz".

Owce. wszystko owce. Kilka setek owiec zamkniętych na parę godzin w hali, wymieniających się przy wejściu z kolejnymi baranami, odbijając karty minutowe, starając się nie spóźnić, bo wtedy trzeba odrobić pół godziny. I dostaje się rozmowę korygującą. I zabierają premię. Bo mogą. Ich prawo, ich przestrzeń. Do szeregu i robić pokorne "baa", kmiocie.

Ta praca nadal ma trochę jasnych stron, nie mówię, że nie. Co nie zmienia faktu, że mam silne wrażenie, że coraz więcej agentów bardzo starannie ich szuka i je eliminuje. Po prostu z oczu traci się jakiś konkretny cel, sprawienie, żeby to miejsce nie było takie zimne i okropne. W głowie pozostaje tylko złota myśl przewodnia, gówno leci szczeblami w dół. Mało to motywujące.

Noszę w sobie te nieprzyjemności od jakiegoś czasu i w końcu trzeba je wypluć. Zwłaszcza, jak jest się jakąś godzinę przed wyjściem do pracy. Uśmiech numer pięć, kamizelka na plecy, identyfikator na szyję, butelka z wodą w dłoń i walczyć, walczyć, walczyć. Ciekaw jestem jak jest u was z pracą, też tak.. Nieznośnie?



A tak zupełnie z innej beczki, świętujemy dzisiaj urodziny Augusty Ady King, hrabiny Lovelace. Dlaczego to jest dla mnie takie przyjemne, zapytacie? Ponieważ hrabina Lovelace była pierwszym programistą na świecie, tworzącą pod maszynę Babbage'a, która miała zaistnieć ponad sto lat po jej śmierci. Szanujmy panią hrabinę. Należy jej się.

Za oknem biała śmierć, w kubku paruje mi Theraflu Extra Grip na zmęczone gardło, Cholinex gotuje się do wyskoczenia z blistra i podwójnym saltem wyląduje w mych ustach. Obym wyzdrowiał przed powrotem Najlepszej z Narzeczonych, to już w piątek! Ach, nie mogę się doczekać.

Dzisiejsza nuta: 


Czyli nieśmiertelnie fantastyczni The Rolling Stones z nowym, wybornym kawałkiem. Nie macie pojęcia, jak bardzo się ucieszyłem, jak zostało mi to wysłane. Obejrzyjcie też ich klip do tej cudownej nuty.

Do przeczytania!

2012/12/04

Na Koniec Świata i jeszcze dalej.

Stęskniłem się za widokiem tej walizy.
 Wiecie... Są takie dni, tygodnie, miesiące, że na człowieka siada. Mocno, boleśnie, bo ludzie, bo czas, bo praca, bo szkoła, bo cokolwiek. Sam ostatnio byłem w takiej kropce, zaatakowało mnie trochę nieprzyjemności, parę rzeczy mi ciążyły brutalnie.
I tutaj warto się resetować, znaleźć sobie jakieś wyjście, punkt na reset, wygrzebać parę dni i parę osób i parę eventów i zapchać się tym tak, żeby nic i nikt nie był w stanie tego spieprzyć.

To dostałem od tego weekendu, od piątku wzwyż. Wszystko zaczęło się od bardzo niewinnego planu pójścia na koncert, o którym pisałem we wcześniejszych notach, Koniec Świata w Klubie U Bazyla, na który wybraliśmy się z koleżanką Kasią, która z takimi imprezami była w ogóle nieobyta i był jej to pierwszy koncert rockowy, co całą sytuację czyniło jeszcze fajniejszą.

Wszystko zaczęło się bardzo niewinnie, okazało się, że przed Końcami jeszcze dwa inne, młode zespoły, z których jeden wyglądał jak banda hipsterów, którzy wymknęli się z piwnic swoich matek, śpiewali o smutku, nienawiści i miłości. Zajęło mi to jakieś dwa piwa, żeby ogarnąć tę półgodzinną szopkę. Po nich wszedł zespół Skrzydlaci, którzy najwyraźniej nie dogadali się stylistycznie - wyglądali jakby życie poświęcili reggae, a grali wypłukany heavy metal.

Kulturalnie przemilczę.

Każdy zmęczony, każdy szczęśliwy.

Ale och, ale ach, w końcu, wreszcie, doczekałem się moich ulubieńców na scenie. Po wszystkich dostępnych problemach technicznych rozpoczęli granie i uwierzcie mi, grali wybornie. Koleżankę Kasię przyczepiłem do barierki mówiąc, że bliżej i bezpieczniej nie będzie, a sam utonąłem w zlepku mięsa, potu, materiałów bawełnianych i muzyki, z którego składał się tłum. Szefostwo klubu powinno poważnie przemyśleć kwestię wentylacji sali koncertowej po tym, co tam się działo. Już po pierwszej piosence wszyscy byli mokrzy, po dwóch byliśmy w stanie, w którym jakby nas oblać wiadrami z wodą, to tylko byłoby nam bardziej sucho. Głos zawijał się w zmordowanych gardłach, kapela powoli traciła marynarki, musząc odrobinę psuć swoje wyborne stylówy, każdy uśmiechnięty. Ludzie mieli w sobie tyle energii, że udało im się uszkodzić rurę, która biegła pod sufitem. Nie celowo, ktoś zaczepił.

Ze strony repertuaru i muzyki - jeden z najlepszych koncertów Końców ever, a na paru byłem. Pierwszy raz słyszałem kawałki z Hotelu Polonia na żywo i było warto. Ze starszych piosenek to zbrakło mi Porąbanej Nocy, a wpasowałaby się idealnie. Dwie godziny show, na końcu z duchoty i zmęczenia nawet Dżekiemu zaczynało brakować głosu. Wybornie, panowie, chylę czoła, czekam na powrót do Poznania, będę na pewno. Koleżance Kasi też bardzo się podobało.

Niech podsumowaniem koncertu będzie te oto zdjęcie moich martensów z odłożonym brudem i solą z potu:



Oczywiście życie byłoby słabe i proste, gdyby wieczór skończył się tak, o, zatem prosto po koncercie Koleżanka Kasia odwiozła mnie na domówkę Skrzydelf, gdzie uprzejmie dano mi ręcznik i udostępniono prysznic. Na szczęście byłem na tyle zmyślny, że miałem ciuchy na zmianę. Zawsze zabierajcie na koncerty ciuchy na zmianę. Chyba, że to poważna muzyka Litewska, czy coś. Wtedy raczej nie trzeba, ale nie jestem do końca pewien, co ludzie tam sobie robią.

Domóweczka bardzo sympatyczna, aczkolwiek dla mnie krótka, bo dotarłem późno, byłem poobijany i miałem upośledzony głos. Po drodze zaczął padać mi telefon, do domu miałem daleko, zostałem przenocowany razem z bandą ludzi w jednym pokoju i...

...zaczęła się sobota. A sobota oznaczała jedno:
            

Poznańskie Dni Fantastytki! Po wybornych dwóch godzinach snu dodreptałem nieprzytomny, próbowałem w czymś pomóc na rozstawianiu, spotkałem się z Crusią (A, przepraszam, Szanowną Panią Redaktor Naczelną Portalu Carpe Noctem, Agnieszką Brodzik) i Faay. Zaliczyłem bardzo ekskluzywną prelekcję Crusi, powłóczyłem się trochę, poszliśmy do McDonalda na "jedzenie", znaleźliśmy dowód na to, że Poznań to miasto radości i uśmiechu (dowód poniżej) i ogólnie spędziliśmy miło czas. 
Brama przy ulicy Kantaka, zdjęcie od Faay.
To był miły, spokojny dzień, którego bardzo, bardzo mi było trzeba. Udaliśmy się później na prelekcję o konwentach i przyszłorocznym Pyrkonie, telefon mi padł do reszty. Nie pamiętałem jak fajnie jest nie być dostępnym na telefon. Wszystko było jakoś łatwiejsze, jedynie chciałbym przeprosić Najlepszą z Narzeczonych za stres wywołany zniknięciem zewsząd.

Po prelekcji zostałem zabrany przez Skrzydelf na stare reklamy Star Wars, dzięki którym mogłem udowodnić wszystkim, że w Warszawie mieszkają Sithowie (booyah!). Po tej cudnej aktywności z dziewczynami ewakuowaliśmy się na obiad i imprezę, którą zamknąłem weekend, czyli na PDFową rozgrzewkę przed Pyrkonem, na rzecz czego wynajęto cały lokal miłego klubu Hana-bi. Co tam się działo, niechaj tam zostanie, pochwalę się tylko, że wylosowano mi darmowe wejście na Pyrkon 2013, zatem marzec zapowiada mi się intensywnie. Najpierw w połowie miesiąca mam do zaliczenia koncert Amandy Palmer w stolicy, niedługo później konwent. W końcu uda mi się dotrzeć, po dwóch latach prób. Musi się udać, nie?

Niedzielę odchorowałem spokojnie w łóżku, należało mi się. Jeszcze raz dziękuję wszystkim, którzy zrobili mi weekend i pozwolili się zrestetować. Poniedziałek bardzo brutalnie mi przypomniał o rzeczywistości, ale i tak to jakoś.. Spływa. Cholera, było fantastycznie. Wszystkim tego życzę.

Dzisiejsza piosenka to Hey - Do Rycerzy, Do Szlachty, Do Mieszczan. Twórczość Kasi Nosowskiej towarzyszy mi od dziecka - za sprawą Siostry - i nigdy mnie nie zawiodła. Singiel promujący nowy album to udowadnia, a o czym jest...? Ile komentarzy na youtube, tyle interpretacji. Dla mnie jest po prostu dobrym tłem do wszystkiego. I jakoś chce się powoli potańczyć.




Polecam też teledysk z impresją Katarzyny Nosowskiej, jest niezwykły w swej prostocie.

Do przeczytania!