2017/05/13

Terapia, sesja pierwsza.

Pierwszy raz od miesięcy, lat, nie wiem od kiedy patrzę się w otwarte, puste okno notatnika. Na mrugający kursor. A przecież tak lubiłem pisać, to głupie.
Pamiętam, jak to była jedyna rzecz, która mnie naprawdę odprężała. Jak siedziałem w nocy, najczęściej pijany i nieszczęśliwy, z kolejną paczką papierosów przed krztuszącym się komputerem, powoli umierającym, łatanym kolejnymi linuksami, jak klepałem w klawiaturę odganiając demony. Jak waliłem w klawiaturę netbooka, którego nazywałem Raziel i kupiłem go za prawie całą wypłate w Tesco, jak maltretowałem go jeżdżąc autobusami i pociągami i tramwajami.

Teraz siedzę w Gdańskim Starbucksie, trzeźwy, siorbiąc jakiś kawopodobny mrożony napój i mam na kolanach inny netbook, tym razem z Auchan, ale nazwa została.

Zawsze nazywam swoje sprzęty, nie potrafię inaczej, bo jestem pierdolnięty. Życie.

Siedzę tutaj, siorbię powoli ten napój, Cold brew vanilla sweet cream (naprawdę?) i obserwuję ludzi, trochę się spinam nad klawiaturą. Dawno, bardzo dawno tego nie robiłem. To dziwne uczucie, jakbym wsiadł na rower pierwszy raz od piętnastu lat i żarł gruz na pierwszej prostej, jakbym dowiedział się, że to naprawdę tak, że zapominasz jak rzeczy działają jak z nich nie korzystasz.

Przez ostatnie sześć lat wszystko się zmieniło. W każdą stronę. Za dwa tygodnie będzie sześć lat od dnia, w którym wsiadłem w pociąg w Gliwicach po to, żeby wyjechać do Poznania i spróbował ułożyć życie z T. Pracowałem, awansowałem, miałem zwietrzęta i poznałem nowych, zajebistych ludzi. Poznałem też Pad Club.

Wszędzie, gdziekolwiek bym nie mieszkał, musi być Ta Knajpa. Ten drugi dom. Na Śląsku to była Siódemka, aż do jej nagłego i brutalnego końca, kiedy jednej nocy po prostu przestała istnieć. Później był to Hellgate, trochę Mleczarnia. Ale Siodemka to było to Naj Miejsce. W Poznaniu, po czterech latach pojawił się Pad i jedni z najlepszych ludzi, jakich kiedykolwiek poznałem. Jakby pojawili się wcześniej to też pewnie wiele rzeczy wyglądałoby inaczej.
Pad Club to był nasz dom, nas potarganych i zmęczonych, ale radosnych, ale zżytych, to rodzina. Mówił ci to Krystian, jak dałeś dupy. Mówiła to Izka, kiedy dałeś dupy innym razem. Mówiła ci to Martyna.
Z Krystianem spędziłem kiedyś w tej knajpie prawie dwadzieścia godzin. Wszyscy wyszli, miał zamykać, złapał mnie za ramię i powiedział, że nie, ty nigdzie nie idziesz, teraz pijecie wódkę i rozmawiacie, bo teraz na to czas. I siedziałem i to było kurewsko zajebiste. Pusta knajpa, pogaszone telewizory i światła, my za barem, dwóch didżejów z youtube, świat i życie nasze, butelka na blacie.

Nie da się powiedzieć wszystkiego, co się działo przez te kilka lat, a na pewno nie da się powiedzieć tego, co się działo przez dwa lata od otwarcia Pada, bo po prostu nie wiem gdzie zacząć i gdzie skończyć, a narrację mam zjebaną. Spróbuję zaczepiać, podgryzać kawałki treści po kątach, może coś z tego wyjdzie, coś składnego i nie obrzydliwego w odbiorze.

Teraz jestem w Gdańsku. Od połowy grudnia, mamy maj. Kręcę się w tym miejscu, które jest naprawdę zajebiste, mam pół godziny do morza piechotą, ja, burak ze Śląska. Ale nie mam tutaj jeszcze Tego Miejsca. Pracuję albo siedzę w domu, obrastam mchem i niechęcią. T. wypchnęła mnie z domu przez telefon i dobrze, że to zrobiła.

Powrót do tego bloga to będzie moja terapia. Będę tutaj się wylewał, wyciekał, będę się tu leczył. Może znowu pomoże mnie łatać.

A teraz czas dokończyć moj kawopodobny napój za który dostałem gwiazdkę na wirtualnej karcie lojalnościowej, coś zjeść i pewnie przejść się do Graciarni. Graciarnia to miłe miejsce, pokazane mi przez Dera, jest niedużym pubem w piwnicy. Dokładnie mój typ urody.

Over and out.