2012/12/23

Przeżyłem kolejny koniec świata i wszystko, co dostaniecie to ta kiepska nota.


Wytrawne zdjęcie cegłą, robione rozedrganą ręką.
Jest całkiem spora garść całkiem sensownych powodów, przez które nie było mnie tutaj aż od jedenastu dni. Serio. Dwa z nich widać po lewej - "Adventure Time: Hey Ice King! Why'd you steal our garbage?!!" na NDS oraz bezbłędne "The Hitchhiker's Guide to the Galaxy" pióra niesamowitego Douglasa Adamsa. Oraz, oczywiście, wyczekiwany powrót Najlepszej z Narzeczonych.



Grę ukończyłem jakieś pół godziny temu (chociaż jest opcja New Game+, kusi). Książkę sobie dawkuję, za bardzo mnie cieszy, żebym ją pochłonął za szybko, nawet, jeżeli po niej będę miał jeszcze pięć książek do przeczytania.

W ogóle, zabawna historia z zakupem tej książki. Wdepnąłem na allegro z silnym postanowieniem zakupu, wyszukałem po przystępnej cenie, zajrzałem do aukcji i zauważyłem, że bydle ma ponad trzysta dwadzieścia stron. Dla porównania, książka z aukcji obok miała stron sto sześćdziesiąt. Jak napisałem do pana prowadzącego aukcję, jakim cudem jego książka kosztując dwa złote więcej ma dwa razy więcej w środku, odpisał, że w sumie nie spojrzał i w środku są dwa sety fotosów z planu filmu, dwadzieścia stron posłowia i pięćdziesiąt stron wywiadów z głównymi aktorami. Jeszcze nigdy nie kliknąłem tak szybko na "Kup Teraz", jak po odebraniu tamtej wiadomości. Jeszcze raz dziękuję panu sprzedającemu.

Swoją drogą, po tym, jak Vonen mnie oświecił, że to nie jest "tak o" pięć części plus jedna nei od Adamsa, tylko trylogia podzielona na zbiory książek, to zajrzałem na allegro, żeby sprawdzić po ile chodzi druga część. Zobaczyłem to:

Kliknij, powiększ.
I też nie potrzebowałem dużo czasu do namysłu. Nawet nie pisałem do nikogo, po prostu wziąłem. Bardzo sobie cenię momenty w których allegro pokazuje, że można złapać coś dobrego za dobrą cenę. Zwłaszcza, jak są to dobre książki.
Obserwowałem sobie ostatnio internety z nieco luźniejszej perspektywy. Hitem w kilkanaście sekund stała się Chytra Baba z Radomia. Fenomen mnie zastanawia o tyle, że już następnego dnia Radar w Esce Rock był jej poświęcony. Normalnym dla mnie jest, że interneciki się bawią przy takich rzeczach, robią różniaste przeróbki zdjęć (niektóre bezcenne, przyznaję), ale jakim cudem to urosło już do zjawiska społecznego? Albo internet ma swój sezon ogórkowy, albo ludzie istotnie robią się niesamowicie głupi, że takie rzeczy stają się tak absorbujące. Ludzie, ogarnijcie się. Marzy mi się świat, w którym każdy, kto czerpie mądrości życiowe tylko z pudelka dostanie darmową książkę i ją przeczyta. Może kiedyś.


Tej podobne do dostania na etsy.com
Ustawiłem sobie limit pisania jednej noty na tydzień, jako minimum. Wyszedłem z założenia, że przez tydzień zdarzy się wystarczająco ciekawych rzeczy dookoła mnie, żebym miał o czym pisać. Sprytnie, prawda? Niestety, każdy, kto miał okazję ze mną pracować, wie, że ja i deadline to minęliśmy się przy porodzie. Swoją drogą mocno dosłownie, byłem dwa tygodnie po dacie. Bardzo dobrze moją ciężką relację z terminami oddaje cytat widoczny z prawej strony, pan Adams jak zwykle dobry na wszystko. Bardzo sobie cenię jego styl za idealną mieszankę złośliwości, cynizmu i ironii. Udawało mu się utrzymać balans pomiędzy tymi składnikami, jednocześnie nie robiąc tego kosztem fabuły, jak to mają w zwyczaju niektórzy scenarzyści seriali, khem, khem.


Jak już pisałem, poza rozpływaniem się nad geniuszem pana Adamsa i nieprzerwaną radością z najważniejszego powrotu w tym roku, zajęty byłem też tą oto produkcją:


Dla każdego fana serii pożywka wręcz matematyczna. Grafika, animacja, humor, fabuła, you name it, you have it. Gra może nie jest jakoś bardzo długa, ale zapewnia sporo rozrywki. IGN nawet posunął się do przyznania, że gra jest równie dobra, co Zelda i obdarował Finna i Jake'a zgrabną oceną 8,5. Szkoda tylko, że jest mało głosów, zaledwie parę linijek. Niemniej, jeżeli cenisz sobie Adventure Time, to zagraj w tę grę. Jest boska.

Z wieści dalszych - skończyłem dwadzieścia cztery lata, uczciłem to małą imprezą, na którą namówił mnie Tomasz, który też zajął się organizacją. Było bardzo przyjemnie i dziękuję wszystkim przybyłym, jesteście kochani. Fajnie jest wiedzieć, że ma się takich dobrych ludzi pod ręką. Wygrywacie internety.

Przeżyliśmy kolejny koniec świata. Najpierw internet dostał cybersraczki z hasłem "21 grudnia będzie najbardziej irytującym dniem w historii facebooka", konsekwentnie czyniąc każdy dzień najbardziej irytującym. Teraz, na postapokalipsiu mamy kolejny wysyp haseł o tym, jak bardzo beznadziejne te obiecane ognie piekielne, bo nic nie było i w ogóle bieda. Jezu, ludzie. Weźcie teraz kalendarz grudniów, podobno kończy się w maju, czy coś. Za to plusy dla pierwszego, który odniósł słynne słowa Nostradamusa:

Z kraju spokojnego poranka koniec nadejdzie, gdy tańczącego konia 9 okręgów otaczać będzie.
Odniósł do miliardowego wyświetlenia Gangnam Style. Z wrażenia nawet Super Express o tym pisał. Swoją drogą, ciekaw jestem, czy ktoś gdzieś nie poczuł się chociaż troszkę zdruzgotany tym, że te ciężkie słowa zamiast do końca świata, ognistych ogonów na niebie, apokalipsy, dewastacji i pożogi odnoszą się do jednego, radosnego Koreańczyka przed czterdziestką. Jest w tym coś takiego... Nie wiem. Płytkiego? 

Nie zrozumcie mnie źle. Jestem jak najbardziej za tym, żeby ulice nie spływały krwią. Ulice są spoko takie, jakie są.

Zastanawiałem się nad tym, co wam zostawić dziś do posłuchania i przypomniało mi się, co przyczepiło się do mnie w pracy, w której miałem niesamowitą okazję spędzić trzynaście godzin wczoraj. Miłego i do przeczytania niedługo - w wigilię nota świąteczna.


2012/12/12

Zbyt biała dla czarnych.

Spojrzałem na dzisiejszą datę i nie zauważyłem nic. W pracy za to uświadomiono mnie jakieś czterdzieści pięć razy (bo każdy kierowca przy każdym liście przewozowym na każdym wyjeździe), że jest fajna data. Po dwudziestym razie nie chciało mi się nawet odpowiadać "no nie?". Dotarło też do mnie, że po dwunastu konsekwentnych razach nie spotka nas już za tej kadencji życiowej powtarzalna data. To trochę przygnębiające. Satsu optymistycznie napisała mi na facebooku, że wystarczy, że przebijemy setkę i doczekamy. Wyśmiałem ten pomysł.

Moja poprzednia nota miała całkiem spory odzew, głównie kanałami prywatnymi. Od wyrazów zrozumienia po ofertę pracy. To było miłe, dziękuję wam za wsparcie. 


Oraz zaskakujące i trochę smutne jest to, ilu z nas ma takie problemy. Przyznam, że wyrzucenie tego z systemu wypisując to wszystko na blogu sprawiło, że zrobiło mi się trochę lżej na duszy i jakoś spokojniej przeżyłem kolejne dni. Nadal były pełne stresu, niedoboru ludzi i naciąganiu wielu rzeczy, ale jakoś tak... Spokojniej. Z większym dystansem. Poszedłem za mądrą radą z komentarza Leszka i nadal pracuję i ogarniam najlepiej jak potrafię. Tak samo istotna jest informacja z obrazka powyżej. Im mniej się przejmujesz, tym mniej się stresujesz. Nabierzmy wszyscy tego dystansu, odczepmy się od tego, co nas wkurwia i zróbmy coś miłego. Jakby ktoś mnie zobaczył teraz, to normalnie oaza spokoju - Hey z radia, otwarta butelka czerwonego, półsłodkiego wina, radosne, nieco monotonne klepanie w klawiaturę i zastanawianie się dlaczego jedna edycja The Hitchhiker's Guide to the Galaxy ma 160 stron, a druga 328. Mam nadzieję, że miły/a pan/i z allegro mi szybko odpisze, chcę sobie w końcu kupić tę knigę. Chodzi za mną od gimnazjum i jakoś nigdy się nie złożyło.

Pojutrze wraca Najlepsza z Narzeczonych. Nie mogę wysiedzieć z radości. DAMN!

Z innych ciekawostek o których zapewne słyszał każdy przeciętny użyszkodnik sieci i do czego piję w tytule - Miss Francji. Jeżeli ktoś nie wie, to z radością wtajemniczę:
Jest sobie dziewczę dziewiętnastoletnie, Marine Lorphelin, które miało szczęście, zaszczyt, etc, zostać Miss. Co mogło pójść nie tak? WSZYSTKO. Bo panienka Lorphelin jest zbyt biała i wybranie jej było rasistowskie, bo ona w ogóle nie wygląda jak porządna Francuzka, ta studentka z Lyonu. Według organizacji  zrzeszającej mniejszości etniczne w kraju porządnych win i zacnych serów, zdecydowanie lepiej oddałaby korzenie Francji panineka czarnoskóra z Karaibów. Coś fantastycznego. Ja może mam te nieszczęsne, stereotypowe spojrzenie buca zza granicy, ale dla mnie młoda Marine wygląda jak Francuzka której obraz mi wpojono za dzieciaka. Tylko powinna mieć jeszcze beret, biały golf w poziome, czerwone paski oraz bagietkę w jednej dłoni, a w drugiej papieros w długiej fifce. Ale co ja wiem, nigdy Francji nie widziałem. Zresztą, z opowieści Dextera raczej rysuje się kraj nieco makabrycznie odbiegający od moich wyobrażeń, zatem będę się trzymał dziecięcych ułud wpompowanych we mnie przez tę okropną telewizję. Dobrze mi z tym.

Kolejnym obrazoburczym materiałem był dla mnie artykuł z Focusa o tym, że wampiry nie miałyby prawa bytu, bo każdy z nich miałby okropną cukrzycę i śniadą cerę. Suck it, Twilight fans.

Dla informacji ogólnej: według danych dostarczonych mi przez jednego z naszych kierowców, koniec świata zapowiedziany na 21 grudnia (godzina 10:00 czasu Moskiewskiego) odwołano z bliżej niewyjaśnionych przyczyn. Możecie swoje konserwy zachować na lepsze czasy. Wyobraziłem sobie Pana Prezydenta Świata, który wychodzi i mówi "Słuchajcie, odwołujemy to, Markowi nie leży, musi iść z kotem do weterynarza. Dogadamy inny termin, wracajcie do swoich obowiązków". Pan Prezydent Świata był wysokim brunetem. Był także żydowskim, czarnym Azjatą z korzeniami Indiańskimi. Tak, żeby wkurwić wszystkich po równo.

Czas zakończyć ten wpis o niczym tradycyjną piosenką. Na dzisiaj mam dla was kawałek, który cały dzień siedział mi w głowie i jest wcale niezły:


Chociaż nie ukrywam, że wolałem, jak śpiewał z nimi Tomasz Kłaptocz. Mam bardzo duży dylemat odnośnie tego zespołu, po zmianie wokalisty nadal są świetni, przy czym ni cholery nie pasują mi do stylu starych Akuratów, do których sentyment mam potężny, bo ich koncert był moim pierwszy koncertem w życiu. Teraz na ich koncert bym nie poszedł, bo pomimo tego, że stworzyli trochę materiału z Piotrem Wróblem nadal część mnie bałaby się, że spróbują zagrać coś ze starszych czasów. Jakby wystartowali z nową nazwą, na rozkręcenie tylko podpisując, że skład eks-Akurat to pewnie też by się spokojnie wybili. Kiedyś z Palnikiem żartowaliśmy, że powinni nazwać się Azaliż.

Z kolei Myslovitz z Michałem Kowalonkiem to zajebiste nieporozumienie. Brzmią jak Mysłowicki zespół indie zamiast zgrabnego alternatywnego rocka okraszonego Rojkowym zawodzeniem.

Do przeczytania!

2012/12/10

Kilka setek owiec.


Nie mogę spać. Po raz kolejny przed poranną zmianą mam problem z przestawieniem sobie zegara. Przez dwa tygodnie chodzę na takie zmiany, jak 15:00 - 23:00, 20:00 - 04:00, 23:00 - 07:00, aż tu nagle i złowieszczo pojawia się tydzień z pracą, która nad ranem się rozpoczyna, a nie kończy. Za oknem szaro, mogło być gorzej, wszystko w życiu zdarzyć się może, cytując za Farben Lehre.


W takie na wpół bezsenne (bo w końcu spałem dwie godziny!) noce wiele rzeczy przechodzi mi przez głowę. Jedną z nich jest moja praca. Jak zaczynałem w tym miejscu niespełna półtora roku temu, wszystko wyglądało inaczej. Jarało mnie to, bardzo. Byliśmy młodym magazynem, który miał dużo do udowodnienia spółce, ja byłem świeżym pracownikiem, który miał dużo do udowodnienia pracodawcy, było nas niewielu na tych dwunastu tysiącach metrach kwadratowych, bo jeszcze większość ludzi była w starym magazynie, w Swarzędzu. I zdanie każdego z nas się liczyło. Jak miałeś pomysł, mówiło się o nim głośno. Jak się sprawdzał, to rewelacyjnie, jak nie, to cóż, życie. Może ktoś inny znajdzie lepszy sposób na rozwiązanie problemu. 

I to było ekstra, wiecie? Każdy miał wpływ na pracę, którą wykonuje, czując, że dzięki temu ma dużo większą kontrolę nad jakością tego, co robi.

Nie mogliście nie zauważyć czasu przeszłego. No właśnie. Wiecie, jak teraz to wygląda? Przenieśmy się do tak zwanej "brutalnej teraźniejszości". Dużo się pozmieniało, ja zdążyłem dwa razy awansować, przeniesiono mnie na inną zmianę, dostałem nowego kierownika, zmienił się zastępca kierownika magazynu, pracy i ludzi przybyło, pojawiła się nowa kierownik zmiany. Cud, że z Damianem ciągle trzymamy się razem. W każdym razie, zaczęto nas uczyć, że myślenie jest przereklamowane i bez przyszłości. Że jakby nie było, trzeba sobie radzić. I to pies, że ktoś nie pomyślał i brakuje ludzie, to nieistotne, że informacje są nieprzekazywane przez tydzień, aż coś się stanie, to nieważne, że za odstawanie zaczęto odcinać głowy, zamiast nagradzać. Za ukłon w stronę militarnej historii naszego kraju uważam to, że partyzanckie akcje są cenione najbardziej, szkoda tylko, że są to partyzanckie akcje donosicielskie. Ludzie zaczynają sobie patrzeć na ręce, a kierownik czerpie najwyraźniej przyjemność z mówienia nam rzeczy pokroju "Ach, w przyszłym tygodniu jesteś ze mną na zmianie? Ale masz przerąbane" i omiatania biura wzrokiem godnym pana patrzącego na ścierwo.

I co? Odpyskujesz? Wiesz, że rynek ciężki i pracę chcesz zachować. Zarobek nie jest najgorszy, ale powoli zaczyna to przerastać. Ile można się w tym babrać? Pracownicy przychodzą i pytają się o wolne, o kasę, o podwyżki, bo kierownik puścił plotę, że będą, a ty musisz przekuć kierownicze "Co, znów przyszli? Haha, powodzenia" w logiczny i prosty komunikat o tym, że pracy ciągle więcej, warunki się nie poprawiają, wydawane jest na siłę wolne (chociaż bezpodstawnie) i że muszą dawać radę.

Mile widziany jest owczy pęd, przyjść na osiem godzin w wyznaczonym terminie, robić za pięć osób, wyjść do domu, powtórzyć. Tak w nieskończoność. Dostać wcześniejsze powiadomienie o audycie, kontroli, "nalocie", wszystko ładnie wysprzątać i na litość, uśmiechać się. 

Jak mądrze usłyszałem, "Kiedy będziesz próbował walczyć, przegrasz od razu. Wywalą cię i zastąpią. Rób, co każą, odpowiadaj prosto, mów, że a i b. Nie mów, że między a i b jest x podniesiony do kwadratu, dodany do pierwiastka trzeciego stopnia y i że trzeba z tego wyciągnąć deltę. I uśmiechaj się. Jak będziesz miał taką minę, to od razu pomyślą, że z nich szydzisz".

Owce. wszystko owce. Kilka setek owiec zamkniętych na parę godzin w hali, wymieniających się przy wejściu z kolejnymi baranami, odbijając karty minutowe, starając się nie spóźnić, bo wtedy trzeba odrobić pół godziny. I dostaje się rozmowę korygującą. I zabierają premię. Bo mogą. Ich prawo, ich przestrzeń. Do szeregu i robić pokorne "baa", kmiocie.

Ta praca nadal ma trochę jasnych stron, nie mówię, że nie. Co nie zmienia faktu, że mam silne wrażenie, że coraz więcej agentów bardzo starannie ich szuka i je eliminuje. Po prostu z oczu traci się jakiś konkretny cel, sprawienie, żeby to miejsce nie było takie zimne i okropne. W głowie pozostaje tylko złota myśl przewodnia, gówno leci szczeblami w dół. Mało to motywujące.

Noszę w sobie te nieprzyjemności od jakiegoś czasu i w końcu trzeba je wypluć. Zwłaszcza, jak jest się jakąś godzinę przed wyjściem do pracy. Uśmiech numer pięć, kamizelka na plecy, identyfikator na szyję, butelka z wodą w dłoń i walczyć, walczyć, walczyć. Ciekaw jestem jak jest u was z pracą, też tak.. Nieznośnie?



A tak zupełnie z innej beczki, świętujemy dzisiaj urodziny Augusty Ady King, hrabiny Lovelace. Dlaczego to jest dla mnie takie przyjemne, zapytacie? Ponieważ hrabina Lovelace była pierwszym programistą na świecie, tworzącą pod maszynę Babbage'a, która miała zaistnieć ponad sto lat po jej śmierci. Szanujmy panią hrabinę. Należy jej się.

Za oknem biała śmierć, w kubku paruje mi Theraflu Extra Grip na zmęczone gardło, Cholinex gotuje się do wyskoczenia z blistra i podwójnym saltem wyląduje w mych ustach. Obym wyzdrowiał przed powrotem Najlepszej z Narzeczonych, to już w piątek! Ach, nie mogę się doczekać.

Dzisiejsza nuta: 


Czyli nieśmiertelnie fantastyczni The Rolling Stones z nowym, wybornym kawałkiem. Nie macie pojęcia, jak bardzo się ucieszyłem, jak zostało mi to wysłane. Obejrzyjcie też ich klip do tej cudownej nuty.

Do przeczytania!

2012/12/04

Na Koniec Świata i jeszcze dalej.

Stęskniłem się za widokiem tej walizy.
 Wiecie... Są takie dni, tygodnie, miesiące, że na człowieka siada. Mocno, boleśnie, bo ludzie, bo czas, bo praca, bo szkoła, bo cokolwiek. Sam ostatnio byłem w takiej kropce, zaatakowało mnie trochę nieprzyjemności, parę rzeczy mi ciążyły brutalnie.
I tutaj warto się resetować, znaleźć sobie jakieś wyjście, punkt na reset, wygrzebać parę dni i parę osób i parę eventów i zapchać się tym tak, żeby nic i nikt nie był w stanie tego spieprzyć.

To dostałem od tego weekendu, od piątku wzwyż. Wszystko zaczęło się od bardzo niewinnego planu pójścia na koncert, o którym pisałem we wcześniejszych notach, Koniec Świata w Klubie U Bazyla, na który wybraliśmy się z koleżanką Kasią, która z takimi imprezami była w ogóle nieobyta i był jej to pierwszy koncert rockowy, co całą sytuację czyniło jeszcze fajniejszą.

Wszystko zaczęło się bardzo niewinnie, okazało się, że przed Końcami jeszcze dwa inne, młode zespoły, z których jeden wyglądał jak banda hipsterów, którzy wymknęli się z piwnic swoich matek, śpiewali o smutku, nienawiści i miłości. Zajęło mi to jakieś dwa piwa, żeby ogarnąć tę półgodzinną szopkę. Po nich wszedł zespół Skrzydlaci, którzy najwyraźniej nie dogadali się stylistycznie - wyglądali jakby życie poświęcili reggae, a grali wypłukany heavy metal.

Kulturalnie przemilczę.

Każdy zmęczony, każdy szczęśliwy.

Ale och, ale ach, w końcu, wreszcie, doczekałem się moich ulubieńców na scenie. Po wszystkich dostępnych problemach technicznych rozpoczęli granie i uwierzcie mi, grali wybornie. Koleżankę Kasię przyczepiłem do barierki mówiąc, że bliżej i bezpieczniej nie będzie, a sam utonąłem w zlepku mięsa, potu, materiałów bawełnianych i muzyki, z którego składał się tłum. Szefostwo klubu powinno poważnie przemyśleć kwestię wentylacji sali koncertowej po tym, co tam się działo. Już po pierwszej piosence wszyscy byli mokrzy, po dwóch byliśmy w stanie, w którym jakby nas oblać wiadrami z wodą, to tylko byłoby nam bardziej sucho. Głos zawijał się w zmordowanych gardłach, kapela powoli traciła marynarki, musząc odrobinę psuć swoje wyborne stylówy, każdy uśmiechnięty. Ludzie mieli w sobie tyle energii, że udało im się uszkodzić rurę, która biegła pod sufitem. Nie celowo, ktoś zaczepił.

Ze strony repertuaru i muzyki - jeden z najlepszych koncertów Końców ever, a na paru byłem. Pierwszy raz słyszałem kawałki z Hotelu Polonia na żywo i było warto. Ze starszych piosenek to zbrakło mi Porąbanej Nocy, a wpasowałaby się idealnie. Dwie godziny show, na końcu z duchoty i zmęczenia nawet Dżekiemu zaczynało brakować głosu. Wybornie, panowie, chylę czoła, czekam na powrót do Poznania, będę na pewno. Koleżance Kasi też bardzo się podobało.

Niech podsumowaniem koncertu będzie te oto zdjęcie moich martensów z odłożonym brudem i solą z potu:



Oczywiście życie byłoby słabe i proste, gdyby wieczór skończył się tak, o, zatem prosto po koncercie Koleżanka Kasia odwiozła mnie na domówkę Skrzydelf, gdzie uprzejmie dano mi ręcznik i udostępniono prysznic. Na szczęście byłem na tyle zmyślny, że miałem ciuchy na zmianę. Zawsze zabierajcie na koncerty ciuchy na zmianę. Chyba, że to poważna muzyka Litewska, czy coś. Wtedy raczej nie trzeba, ale nie jestem do końca pewien, co ludzie tam sobie robią.

Domóweczka bardzo sympatyczna, aczkolwiek dla mnie krótka, bo dotarłem późno, byłem poobijany i miałem upośledzony głos. Po drodze zaczął padać mi telefon, do domu miałem daleko, zostałem przenocowany razem z bandą ludzi w jednym pokoju i...

...zaczęła się sobota. A sobota oznaczała jedno:
            

Poznańskie Dni Fantastytki! Po wybornych dwóch godzinach snu dodreptałem nieprzytomny, próbowałem w czymś pomóc na rozstawianiu, spotkałem się z Crusią (A, przepraszam, Szanowną Panią Redaktor Naczelną Portalu Carpe Noctem, Agnieszką Brodzik) i Faay. Zaliczyłem bardzo ekskluzywną prelekcję Crusi, powłóczyłem się trochę, poszliśmy do McDonalda na "jedzenie", znaleźliśmy dowód na to, że Poznań to miasto radości i uśmiechu (dowód poniżej) i ogólnie spędziliśmy miło czas. 
Brama przy ulicy Kantaka, zdjęcie od Faay.
To był miły, spokojny dzień, którego bardzo, bardzo mi było trzeba. Udaliśmy się później na prelekcję o konwentach i przyszłorocznym Pyrkonie, telefon mi padł do reszty. Nie pamiętałem jak fajnie jest nie być dostępnym na telefon. Wszystko było jakoś łatwiejsze, jedynie chciałbym przeprosić Najlepszą z Narzeczonych za stres wywołany zniknięciem zewsząd.

Po prelekcji zostałem zabrany przez Skrzydelf na stare reklamy Star Wars, dzięki którym mogłem udowodnić wszystkim, że w Warszawie mieszkają Sithowie (booyah!). Po tej cudnej aktywności z dziewczynami ewakuowaliśmy się na obiad i imprezę, którą zamknąłem weekend, czyli na PDFową rozgrzewkę przed Pyrkonem, na rzecz czego wynajęto cały lokal miłego klubu Hana-bi. Co tam się działo, niechaj tam zostanie, pochwalę się tylko, że wylosowano mi darmowe wejście na Pyrkon 2013, zatem marzec zapowiada mi się intensywnie. Najpierw w połowie miesiąca mam do zaliczenia koncert Amandy Palmer w stolicy, niedługo później konwent. W końcu uda mi się dotrzeć, po dwóch latach prób. Musi się udać, nie?

Niedzielę odchorowałem spokojnie w łóżku, należało mi się. Jeszcze raz dziękuję wszystkim, którzy zrobili mi weekend i pozwolili się zrestetować. Poniedziałek bardzo brutalnie mi przypomniał o rzeczywistości, ale i tak to jakoś.. Spływa. Cholera, było fantastycznie. Wszystkim tego życzę.

Dzisiejsza piosenka to Hey - Do Rycerzy, Do Szlachty, Do Mieszczan. Twórczość Kasi Nosowskiej towarzyszy mi od dziecka - za sprawą Siostry - i nigdy mnie nie zawiodła. Singiel promujący nowy album to udowadnia, a o czym jest...? Ile komentarzy na youtube, tyle interpretacji. Dla mnie jest po prostu dobrym tłem do wszystkiego. I jakoś chce się powoli potańczyć.




Polecam też teledysk z impresją Katarzyny Nosowskiej, jest niezwykły w swej prostocie.

Do przeczytania!




2012/11/29

Niepoległy ból dupy na tle eksplozji.


Lao Che rozsadza Świętego Marcina.

Fascynuje mnie instytucja dnia niepodległości w Polsce. Od zawsze. 

Będąc dzieciakiem telewizji kablowej zostałem nakarmiony obrazami fajerwerków, parad, radości, chęci i innych miłych dla oka rzeczy z USA, po czym zostałem skonfrontowany z szarą, brutalną rzeczywistością. Szarzy ludzie, kładący szare kwiaty na szarych grobach, przy szarej pogodzie, z szarą muzyką, oglądani w kolorowym telewizorze. Coś było nie halo. Nikt nie potrafił małemu Michałowi wytłumaczyć, dlaczego u licha tutaj to żałośnie smutne święto. Kurde, odzyskaliśmy niepodległość! To chyba fajnie? Nie? Serio? Ani trochę?

Damn, znów źle.

Mam wrażenie, że tylko w Polsce można było wybrać tak smutną porę roku, jak jesień na taki doniosły czyn. Serio. 

Ostatnie dwa lata sytuacja w dziedzinie aktywności niesamowicie się poprawiła w skali kraju, jako, że wszyscy żyją tym, że w Warszawie biją się po mordach. Na Euro też się bili. Dlaczego nie? Dobrze tak, czasem rozładować parę. Co prawda nagle z tematu niepodległości poprzechodziliśmy do homoseksualizmu, nacjonalizmu, zaglądania do łóżek i sprawdzania kolorów sznurówek. Mały warm-up zrobili żałobnicy w Święto Zmarłych naparzając się na cmentarzach, bo ciasno. Skąd tyle frustracji?

I widzicie, tutaj wchodzi Poznań, od jakiegoś-już-czasu moje miasto, w którym jestem na tyle długo, że miałem okazję spędzić tutaj dwukrotnie jedenastego listopada. Wiecie, co tutaj się dzieje? Wszyscy mają w dupie niepodległe święto mordobicia. Ponieważ tutaj są imieniny ulicy. Ulicy Świętego Marcina. 

Przyznam się w pełni szczerze, że dwukrotnie opowiadano mi legendę o tym, dlaczego pan Marcin jest dla Poznaniaków taki zarąbiście ważny i dlaczego ma taką wyczesaną ulicę w samym centrum, ale za diabła nie pamiętam. Za to dzięki niemu mam swoją paradę, mam swoje fajerwerki, mam koncerty, mam eventy w bramach, stragany, okazjonalne rogale (boże, jakie to dobre rogale!) i ogólnie radosną atmosferę. Przy której nie boję się wyjść na zewnątrz, za co Poznaniowi dziękuję.

Zanim ktoś mi powie, że jestem apolitycznym sukinsynem i nie przejmuję się tak ważną uroczystością państwową na rzecz jakiejś głupiej ulicy, pozwolę sobie zaprezentować zdjęcia z fajerwerków Poznańskich i Warszawskich:

Poznań.
 Poznański show z muzyki i ognia, po fantastycznych koncertach i rozładowaniu całej energii we wspólnym tłumie, kontra...



Warszawa, zaczerpnięte z tvn24.pl
...podpalony samochód. Pretty much. Podczas widowiskowego mordobicia.



Zatem oficjalnie dopóki ten kraj nie nauczy się świętować w normalny, ludzki sposób, ja będę się trzymał ulicy, która dała mi darmowy koncert Lao Che. Sorry, no bonus.

Chciałbym też (tak wiecie, z okazji frustrowania się na kraj) poświęcić linijkę ciszy dla legendarnego już Brunona K, zwanego w sieci Borazolem, jak doinformował mnie Wprost, za bycie Polskim Guyem Fawksem. Z boku cała sytuacja wydaje się umiarkowanie zabawna, ale fakt jest taki, że koleś miał zadatki na pierwszego, poważnego, Polskiego terrorystę. Żarty żartami, ale zastanówmy się chwilę, jak bardzo źle musi się dziać, jak takie coś miewa cichy poklask społeczny.

Przejdźmy zatem do rzeczy zgoła milszych i kompletnie niezwiązanych z tematem:

Ludzie, udało mi się zdobyć czapkę-husky!
I nazwałem go Tymoteusz! Na zdjęciu z Jaśminą.
Jak zobaczycie na Poznańskich ulicach pajaca, który ma na głowie psi łeb i dłonie schowane w doczepionych do niego rękawicach, które mogą też być szalikiem, to macie wysoki procent szans na to, że to ja. Pomachajcie, odmacham. Nie da się być smutnym w tej czapie! Jest absolutnie rewelacyjna. Każdy powinien taką mieć. Totalnie.

Z innych ciekawostek, dzięki uprzejmości Tomasza i firmie House mogłem brać udział w przedpremierowym pokazie filmu Seven Psychopats, który do kin zawita już jutro. Zdecydowanie jeden z lepszych filmów, jakie widziałem w tym roku, niekoniecznie trzeba go obejrzeć w kinie. Mocno pachnie stylem pana Ritchiego, ale dla mnie to ogromny plus. Jeżeli nie macie co robić ze znajomymi w weekend, zapraszam do kin, jeżeli szukacie czegoś na wieczór filmowy, to poczekajcie aż wyjdzie na DVD. Fantastyczna rola pana Walkena, rewelacyjny Colin Farrell i absolutnie rozbrajający Sam Rockwell. Jest się z czego śmiać, jest do czego smucić i jest przy czym się rozczulić. Film miał mnie od pierwszej do ostatniej sceny, nieprzerwanie. Dla ciekawskich zostawiam trailer:


Na końcu zostawiam serdeczne podziękowania dla Macieja Frączyka, którego internet zna bardziej jako Niekrytego Krytyka, który opublikował mój poprzedni tekst u siebie i sprowadził tu bardzo wiele osób tym miłym gestem.

Dzięki ci wielkie!

Oraz, klasycznie, piosenka. Nuta na dziś to Lao Che, miłe wspomnienie koncertu i przy okazji dobra piosenka.



Siedemnastego października wypuścili nowy album, warto im poświęcić trochę czasu.

Obiecuję zdecydowanie zwiększyć częstotliwość not, zebrać się w garść i pisać! Trzymajcie się, do następnego!

2012/11/19

Depresja słowem popularnym, czyli moda na smutek.

Słuchajcie Spike'a, mądrze gada.

Mamy jesień. Jesień odznacza się paroma istotnymi rzeczami. Drzewa liście zrzucają, wicher słabe drzewa łamie, a silne głaszcze, czasem zima zaskoczy drogowców, jest parę smutnych świąt, dni są krótsze i ogólnie piździ.

Czym jeszcze charakteryzuje się jesień? Oczywiście, jesienną deprechą! To chyba najpopularniejsze polskie schorzenie dostępne w wieku 13-45.

Ale jak tutaj czerpać radość z życia? Jak tu się cieszyć, jak przyroda powoli kurczy się do nor i zdycha? Jak się jarać dniami, skoro zaczynają trwać mniej niż siedzisz w szkole czy pracy? Jak patrzysz za okno i masz święto trupa, za tym idące zarąbiście smutne święto niepodległości (ponieważ najwyraźniej odzyskanie niepodległości to jedna z najsmutniejszych rzeczy jaka nam się stała, ale o tym kiedy indziej), złote liście w chwilę wilgotnieją i czernieją, także zamiast iść po chrupiącym suszu dreptasz radośnie po zgniliźnie drzew?

Lecąc przez tajmlajny ludzi którzy są moimi znajomymi na facebooku widzę masę cytatów o tym jak jest beznadziejnie, szaro, za dzieciaka i komuny było lepiej, że cierpią jak Maria Peszek w Bangkoku oraz - co interesujące - że w XIX wieku na Hiszpańskim dworze królewskim karły były trzymane jako zabawki.

Sam w tej szarej beznadziei jestem wcale niewiele lepszy, jasne. Ale hej, oddajcie mi to, że ja jestem spieprzony konsekwentnie cały rok, nie tylko wtedy, jak browar w plenerze grozi bezpłodnością przez przymarznięcie sprzętu do elementu otoczenia. I wiecie co? Zdradzę wam sekret. Da się coś z tym zrobić.

Serio! Da się cieszyć jesienią. I to używając tylko legalnych rzeczy.

Tak, wiem że alkohol jest legalny, nie o to chodzi.

Znajdź sobie jakieś hobby, jeżeli żadnego nie masz. Jeżeli jakieś masz, to je odkurz. Jeżeli lubisz pić - napij się, tylko nie rozrabiaj. Jeżeli lubisz rozrabiać to jesteś dziwny, ale spoko, bylebyś nikomu nie robił krzywdy. Jeżeli lubisz robić komuś krzywdę, zgłoś się na najbliższy komisariat. Jeżeli lubisz zbierać znaczki, to super. Jeżeli lubisz grać w gry to to kurna rób. Filozofia działania ma tutaj wartości ujemne. Kup herbatę, której nie piłeś. Obejrzyj film, który przegapiłeś. Rzuć papierosy i rób brzuszki. Zaprzyjaźnij się z karłem. Zaskocz ZAiKS i kup oryginalną płytę.

Możesz też siedzieć w kącie i ryczeć. Też działa. Ja jestem prokrastynatorem (trudne słowo) z latami praktyki, nigdy za nic nie potrafię się zabrać porządnie. Ale ściskam się za mentalne jaja i jakoś idzie. Wróciłem do pisania. Znów trochę gram. Nadal mam okropne zjazdy, ale przynajmniej znajduję te chwile, kiedy coś działa i staram się je pielęgnować. W ten czy inny sposób.

Przestań się uśmiechać, zboczeńcu.

Żyjemy w czasach gdzie byle dół rośnie do "depresji". Jak robisz się trochę osowiały, to masz depresję. Jak masz gorszy dzień, to masz początki depresji. Jak robisz sobie leniwy dzień, w którym nie wychodzisz z łóżka poza załatwianiem podstawowych potrzeb, to może masz początki depresji, bo oni leżą w łóżkach, zwyrodnialcy. Jak masz dzień, gdzie wszystko cię wkurza, to może zaczynasz wpadać w anhedonię, która prowadzi do depresji. 

Teraz uwaga, skupmy się. A może po prostu masz się trochę chujowo i wyolbrzymiasz jak pajac? Może tak naprawdę dajesz się ponieść temu, że wszystko zdycha a ludzie w Warszawie obwiniają Tuska za tłok na cmentarzu? Może wcale nie jest tak beznadziejnie i wcale tak nie śmierdzi? Bądź dorosły, wstań, podetrzyj tyłek, wciągnij spodnie i się rozejrzyj. Jak spuścisz wodę to i smród zniknie.

Weźcie sobie do serca słowa Spike'a z obrazka na wstępie. Co się dzieje, to się dzieje. Zauważyłem ostatnio jedną rzecz. Mieszkam na tym dziewiątym piętrze, do niedawna paliłem, czasem robiłem to wychylając się przez okno (co jest całkiem zabawne, bo mam lęk wysokości). Na początku czułem się głupio stercząc połową ciała na zewnątrz w dziwnych pozycjach, z czasem zauważyłem, że nikt z przechodniów nie zwraca na to uwagi. Ludzie nie patrzą się w niebo. Mamy tu naprawdę przezajebisty widok, wielka niebieska połać do podziwiania. A wszyscy wgapiają się w zapluty chodnik. To nie działa. Nie wiecie, co przegapiacie.

Nie masz depresji, pajacu. Jesteś niewyżyty emocjonalnie, za dużo magazynujesz. Da się jarać rzeczami jesienią, da się cieszyć jak wszystko wgniata w ziemię. Pamiętajcie, na filmach zawsze najlepiej wyglądają ci, który się uśmiechają po tym, jak dostali w ryj. Podnieśmy się wszyscy i przyjmy przed siebie. Do tego zostaliśmy zaprojektowani. Depresja srepresja, chcesz wiedzieć czy ją masz? Idź kurwa do terapeuty, a nie czytaj teksty na blogach.


Serio, to podobno działa.


Posłowiem:
Tekst był napisany dłuższy czas temu, tylko czekał na publikację gdzieś indziej. Nie doczekał się, zatem trafia tutaj. Nowa, świeża nota pojawi się relatywnie niedługo.

W nagrodę za cierpliwość, tradycyjnie, piosenka. Tym razem mój ukochany Koniec Świata, który powitam godnym skakaniem trzydziestego listopada w Poznańskim klubie U Bazyla. Jak ktoś chętny, to zapraszam, bilety w przedsprzedaży za piętnaście złociszy, w dniu koncertu za dwadzieścia.



2012/10/31

Dobre rady pana Krytyka.


Bez instagramu jedyne co mam to niewyraźne zdjęcia telefonem.
Zostałem szczęśliwym posiadaczem jednego ze stu egzemplarzy "Zeznań Niekrytego Krytyka" z autografem. Wydawnictwo Zielona Sowa zrobiło mnie w konia i nie powiedziało, że w tym preorderze drożej bo podpis, ale jestem w stanie im to wybaczyć. Ku chwale lansiku.

Paczka dotarła do mnie w niefortunnym momencie, bo czekałem na prezent wymieniony w poprzedniej notce, także pierwszy raz w życiu byłem rozczarowany znalezieniem książki po otwarciu drzwi. Rozpakowałem ją, spodobało mi się wydanie - mam słabość do książek które mają dobudowane skrzydełkowe zakładki, to mi bardzo wszystko ułatwia.

Tym bardziej, że nie pamiętam kiedy po raz ostatni miałem logiczną zakładkę do książki. Jeżeli ktoś zastanawiał się co chcę na urodziny, to już wiecie.

Oprawa błyszcząca, litery duże, autograf ładny (widzieliście zdjęcie? Widzieliście? ZAPŁACIŁEM ZA TEN AUTOGRAF!), litery duże, co sprzyja mojej wadzie wzroku. Czas na zagłębienie się w treść.

Podoba mi się to, co pan Frączyk napisał i w jakim stylu pisał. Podobają mi się cytaty na wstępach do rozdziałów i tematy jakich się podejmował. Jak zapewne wielu czytelnikom bardzo do gustu przypadł mi rozdział szósty i ogólna interaktywność książki co ładnie widać przy zamieszczonych kodach QR ładnie uzupełniających zawartością treść. Podoba mi się jak uwydatnia kilka istotnych rzeczy. Bardzo, bardzo podoba mi się bezpośredniość ostatniego rozdziału. Jest prosty i doskonały.

Natomiast nie do końca podoba mi się to jak wiele to ma wspólnego z podręcznikami do życia i panami którzy ze scen grzmią o tym, że trzeba uwierzyć w siebie i się da. Nie jestem fanem lajfstajlowych rad a ta księga jest ich pełna. Pewnie dlatego przez cały czas czytania w głowie miałem tytuł tej piosenki.

Nie zrozumcie mnie źle, lajfstajlowe rady nie są złe, a pan Frączyk daje całkiem sensowne i mądre rady. Ba, powiem nawet że to pierwsza książka która ma taką ilość tej treści którą udało mi się przeczytać od początku do końca w około trzy dni podróżami autobusem i w domu, okazyjnie. Za to szacunek Krytykowi się należy, niewątpliwie. Pozwolę się posunąć nawet do tego, że powiem, że ludzie powinni słuchać tego, co pisał, bo pisał mądrze i z sensem.

Po prostu osobiście jestem zrażony do takich rzeczy, bo dla mnie nie działają, przy czym jestem przypadkiem wyjątkowo zepsutym. Z drugiej strony hej, zmusiło mnie to do robienia tego co kocham i co chciałbym robić zawsze - do pisania. Czyli działa. Cholera, przechytrzył mnie!

Podsumowując krótki i subiektywny opis - czy warto? Tak. Jeżeli jesteście zaznajomieni z twórczością Niekrytego Krytyka to naprawdę warto. Jeżeli nie jesteście, to ta lektura może być fajną bramką na przyszłe doznania. Chociaż moim paskudnym zdaniem uważam, że jak pracował w Radiu Zet i zaczął pracę nad książką to poziom jego filmów nieco spadł (ten o Bobie Budowniczym nadal wymazuję z pamięci) tak mimo wszystko warto się z nim zaznajomić. Nawet jeżeli nie dlatego że się z nim zgadzacie to chociażby dlatego, że facet spełnił Polish Dream i przeszedł od youtubera do.. No, autora książki, radiowca, ZPG (Zajebiście Popularnego Gościa) i zrobił to tylko i wyłącznie pasją, ciężką pracą i stawianiu na jedną kartę o czym też jest w książce. Przeczytajcie ją. Może zaczniecie pracować nad jakąś pasją.

Tutaj zamieszczam informację na boku - zamierzam wysłać mail do pana Krytyka z linkiem do tej noty, daję tutaj niniejszym wyzwanie: Panie Frączyński! Jak pan to przeczyta to niech pan zostawi komentarz!~

He, he, he, cwaniactwo.


Całkiem na boku chciałbym się wam pożalić, że miałem dzień całkowicie do dupy. Ale spoko, mam czteropak. Teraz z górki.

Wszystkim mentalnie zaangażowanym w święto zmarłych życzę miłego grobbingu, wszystkim mentalnie zaangażowanych w Halloween życzę fajnych imprez. I dużo cukierków. Dużo.


Do przeczytania!


EDIT:

Zapomniałem o piosence! Przepraszam!

Z okazji trupich moje ukochane nuty Burtonowskie:


2012/10/29

Poznań Game Arena 2012. I tak w ogóle weekend.

Nie ukrywam, że dużo czasu zajęło mi ustalenie co ja właściwie chcę napisać o PGA. Patrząc na to jak szybko cały internet wyniuchał, że jest kolejna impreza którą można niemożebnie zjechać to skorzystał z tej sposobności tak szybko jak szybko internet z takich okazji korzysta.

Czyli naprawdę bardzo szybko.

Czy zasłużenie? Nie spotkałem się z innym zdaniem niż potwierdzającym zniesmaczenie imprezą. Olaz na którego wpadliśmy przed wejściem powiedział zgrabnie "Widzimy się za pięć minut. Tyle będziecie potrzebowali żeby stwierdzić, że tam nic nie ma". W pewnym sensie były to słowa mądrości, targi były pustawe, nudne, nieciekawe i zepsute. Tłum był przy turnieju League of Legends (który dla esportu jest tym czym speedwalking dla olimpiady), kolejki ciągnęły się do jedynego źródła pokarmu, czyli stoiska z pizzą i jakiegoś podobno kina ileśtam D.

Oto moja "ha, nie mam zamiaru stać w tej kolejce" mina.
LoL. Uwierzycie, że robili turniej 1v1?

Był dział z grami retro, były koszulki, były gry, był samochód z dupy, był traktor bo Farm Simulator 2013. Było kilka hostess w tym jedna z cierpieniem w oczach. Była scena na której jedna z twarzy CD-Action z braku pomysłu na bycie twórczym wyciągał ludzi którzy opowiadali suchary. Poprawne politycznie. Było pomieszczenie z losowymi konsolami i losowymi grami. 

Ponadczasowe rozwiązania, he he he.
Palnik z panią cierpiącą.












Było też piętro na którym były wykłady i prezentacja Indie Game: The Movie co jest filmem na tyle dobrym, że miałem w preorderze na Steam ale tam znów było tak niesamowicie duszno i gorąco, że ani sekundy nie próbowaliśmy wysiedzieć. Dla szczerości dodam, że nawet parę rzeczy fajnych było. Na pewno je sobie kiedyś przypomnę.

Po ewakuacji przeszliśmy do pawilonu z targami hobby. NAJLEPSZA. DECYZJA. TAMTEGO. DNIA. Przywitał nas wielki, dmuchany traktor, modele pojazdów, quadrocoptery, mistrzów Jedi (true story!), największy tor do gry w kapsle jaki w życiu widziałem, cokolwiek chcecie. Do tego obok był cały osobny pawilon poświęcony makietom kolei, niesamowicie detaliczne oraz... Ryby. Bo tak. Pójście do tamtego miejsca sprawiło że przestaliśmy żałować dotoczenia się na teren Międzynarodowych Targów Poznańskich tego dnia.

To jest tor do gry w KAPSLE!

Także podsumowując sobotnią wyprawę na PGA? Poszedłem na Poznań Game Arena. Bawiłem się świetnie, ale nagle zauważyłem że pomyliłem pawilony. A tak całkiem serio? Podobno trzy lata temu ta impreza była absolutnie rewelacyjna. W tym roku dali ciała chyba na każdym polu. Mam wrażenie, że po prostu chcieli zarobić na marce, ale podjęli się tego ludzie którzy nie potrafili ogarnąć niczego co powinni. To bardzo smutne. Może następnym razem wezmą przykład z targów hobby? Chociaż obawiam się, że po takiej smutnej klapie może następnego razu nie być. Trzymam kciuki jednak że będzie i PGA się odkuje. nie powodując w nas takiego zniesmaczenia, że czuliśmy że nie ma po co wracać w niedzielę. 
Wszystkie zdjęcia z imprez zrobione Palniczym iPhone można znaleźć klikając tutaj.


And now for something completely different...

Ogólna radość weekendowa. Przyjechał Palnik, nie widziałem go na oczy chyba 2 lata. W piątek - jak było wspomniane - po zrobieniu najlepszych fryt na świecie upiliśmy się radośnie oglądając Annie Hall ("Śmieję się głośno oglądając ten film, ale w środku płaczę rzewnymi łzami", jak podsumował mądrze Palnik), jakiś dziwny brytyjski film pseudokomediowy dla nastolatków, słuchając muzyki i mordując się niesamowicie. Tęskniłem za łajdaczyną, jest najlepszy na świecie. Po sobotnim rozczarowaniu PGA zdecydowaliśmy że zamieniamy próby pójścia tam po raz drugi na sobotnią, całonocną imprezę urodzinową, czego też nie żałowaliśmy. 

Swoją drogą taka ciekawostka, była Skrzydelf. Zawsze jak jest Skrzydelf kończymy zakładając kult religijny będąc w pewnym stopniu upojenia. Tym razem padło na Brassicanizm, czyli kult radosnych wyznawców kapusty. Gwoli wyjaśnienia - koreczki były powbijane w srebrne cosie, które okazały się być połówkami dorodnych kapust. Z Palnikiem doszliśmy do wniosku, że jedyny sposób na osiągnięcie apogeum szczęścia tego wieczoru to sprawienie że jedna z połówek zostanie zjedzona przez uczestników imprezy. Ze Skrzydelf zrobiliśmy z tego kult. I wiecie co? Udało nam się. Tacy zarąbiści jesteśmy.

Zaufaj mi, jestem pastorem. No, ugryź.
To nie stół. To kościół.





Zabawa była przeprzednia, solenizantom dziękujemy jeszcze raz (sto lat Paszko, sto lat StSzyszka!) a gospodarza z tego miejsca zapewniam, że swoją szklankę odzyska, umytą i nieuszkodzoną. Nie pytajcie. Pozdrawiam także tajemniczego człowieka który dał się złapać na to, że mydło w łazience miało kształt kawałka tortu i je ugryzł. Szacunek.

Niedziela została spędzona na powolnym umieraniu, odstawianiu Palnika na dworzec i zastanawianiu się jak można czuć się tak paskudnie i oddychać. Ale hej, nie żałujemy niczego! Jako bonus dodam zdjęcie Palnika jak skacowany przegląda tumblr na iPhone w Starbucks na nowym dworcu: 



Na koniec chciałbym napisać osobno podziękowania dla Najlepszej z Narzeczonych. Widzicie, jest tak, że ja nie mogę słuchać normalnej muzyki, czego przykładem jest mój ulubiony zespół, Machinae Supremacy to Szwedzka ekipa grająca SID metal. Figures. W każdym razie clue jest takie, że o ich płytę zarąbiście ciężko w Polsce normalnymi kanałami dystrybucyjnymi (na pięć krążków wiem, że można ściągać jeden przez Empik z czasem oczekiwania wynoszącym trzy tygodnie) a oni niedawno wypuścili nowe CD. Co zrobiła Najlepsza z Narzeczonych? Załatwiła mi to:



To, czyli preorderowy zestaw z tiszertem który mogliście zaobserwować na zdjęciach z PGA. Jeżeli kobieta kocha cię na tyle, że dowiaduje się czego byś naprawdę bardzo chciał, sprawdza jak i kiedy można to dostać, a później sprawia, że leci to ciebie przez pół świata żebyś miał wcześniejszy prezent urodzinowy to wyjdź za nią, bo to właśnie ta. Serio.

Na pożegnanie dla wytrwałych singiel ze świeżej płyty MaSu:


Wytrwałym gratuluję i do przeczytania!

2012/10/24

Dziś jest dzień na śmierć. Z Amandą Palmer.

Dziś jest dzień na nicnierobienie. Dziś jest dzień na subtelne zdychanie w niepościelonym łóżku, gdzie jedną połowę zajmuje zwaliste ciało podmiotu lirycznego a drugą z braku sensownego wypełnienia przestrzeni zajmują jej szlafrok, dwie czy tam trzy książki, torba, jej kołdra, pluszak, konsola, wszystko co powinienem sprzątnąć ale nie potrafię. 




Bo dzień dzisiejszy nie ma sensu. Tak to czasem działa. Budzisz się po czterech godzinach, niecałych, chociaż kładłeś się spać absolutnie wykończony, budzisz się wypruty z sił i emocji i wszystkiego i cieczy i pokarmów i nienawiści i radości i zastanawiasz się czy nie trzeba było kiedyś wyciągnąć rękę po szczęście w tabletkach.

A z głośników leci Amanda Palmer.

Masz nastrój nieokreślony i niezrozumiały, jest spoko ale do dupy, jest okropnie ale znośnie. Jak to było? Jest chujowo, ale stabilnie? Niechaj i tak będzie, stabilność to rzecz poszukiwana. Nie wiem dlaczego jestem taki zmechacony, to bez sensu. Za to wygląda na to, że jedna noc w pracy załatwiła trzy tygodnie bez tejże w sposób wzorowy, absolutnie wycinając ze mnie z chirurgiczną precyzją wypoczęcie, siły witalne, zdolność spania ośmiu godzin i czasy w których się budziłem i nic mnie nie bolało. Za to pomimo boleści całego ciała udało mi się zrobić moją dzienną porcję A6W. Booyah.

Abstrahując, za sprawą Macieja zostałem zaangażowany w nasz kwartalnik pracowniczy. Tak naprawdę zaangażowany jest każdy któremu się chce cokolwiek, ale wiecie, dziki szpan. Czy coś. Dążę do tego, że moja weekendowa wyprawa na Poznań Game Arena nabierze wartości redaktorskich, tyle wygrać. Tutaj oczywiście wrażenia też opiszę, nie mogę się doczekać. Będę nocował palnika, pozjeżdżają się ludzie, będzie super.

Ale trzeba dotrwać. W pewien sposób przeraża mnie to jak szybko ta praca mnie spaliła po powrocie. Muszę znów wpaść w rytm, przestanę zauważać jak bardzo się psuję przy niej.

Mam dziś jeden z tych do-niczego-się-nigdy-nie-nadawałem-i-nie-będę-nadawał dni. To okropne uczucie, nie potrafię się z niego odgrzebać kiedy ono przygniata mnie kolejnymi warstwami nie trawienia braku wykształcenia, braku oczytania, zachowywaniu się jak atencyjna kurwa, to ta siła która sprawia że najpierw czujesz się zbyt niedoskonały żeby zrobić danego dnia cokolwiek a później wpycha ci do mózgu wyrzuty sumienia że nic nie robisz. Bo hej, jasne, jesteś do dupy, twój punkt skupienia uwagi to kawałki sekund bo zachowujesz się jakbyś miał ADD, nie powinieneś rozmawiać z ludźmi bo się ośmieszasz, skończenie artykułu dłuższego niż pół strony na wikipedii to ból ale w sumie mógłbyś coś zrobić nie? Jezu, ile masz zamiar leżeć i kwiczeć, chociaż leż, przeszkadzasz, PATRZ, KOTEK, e, nie kocha cię.

Mniej więcej tak to wygląda i (nie) działa dziś. Trzeba się będzie postawić na nogi? Albo przeczekać. Ostatnio głównie siedzę, przeczekuję, cokolwiek. To działa. czekanie to jest coś, co robię wybornie.

Odkryłem dziś Amandę Palmer jako piosenkarkę. W moim aktualnym stanie umysłowym mam niesamowite wrażenie, że jest niewykluczone, że T. mi tłumaczyła kim ona faktycznie jest, ale od pewnego momentu życia żyłem w przeświadczeniu że jest jakąś aktorką (ma takie aktorskie nazwisko...) i osobowością internetową, bo ma tumblr, aż tu nagle. Inna sprawa, że moja tragiczna uwaga sprawiła, że przeczytanie artykułu na wiki o niej zajęło mi dwadzieścia pięć minut i robiłem to czytając co jakiś czas losowe akapity. Jakim cudem ludzie potrafią czytać na monitorach tyle rzeczy? Znaczy, no, ja mam swoje problemy w tę stronę, jasne, rozpraszają mnie zakładki, komunikatory, świat, wszystko, ale myślę że i bez tego byłoby okrutnie ciężko. W każdym razie Amanda Palmer, co poznałem po wokalu, jest obecna w moim życiu muzycznym od dosyć dawna, bo leciała z laptopa T. co jakiś czas, jej piosenki są fajne, wpadające w ucho, a sama jej postać jest.. intrygująca. Podoba mi się jak tak naprawdę w jej twórczości nie ma jakiejś określonej reguły, na plus ma to że sprawia wrażenie jakby robiła piosenki na poczekaniu, co jej wpadnie to zaśpiewa. No i ma świetny głos. 

Z drugiej strony wszystko jest kwestią gustu, a ze mnie cielę a nie krytyk muzyczny, do tego zmordowany, to wiecie. Zachować dystans.

Wczoraj (przedwczoraj?) czytałem o Wrocławskim studencie który zdecydował się przeżyć październik za 31zł, podrzucił blazeroot. Czasem jak patrzę na mój stan konta gdy mam więcej miesiąca niż wypłaty to uważam, że jak media faktycznie takie wyczyny jarają to codziennie byłoby o polskiej rodzinie która żyje z zasiłku czy renty. Żaden wyczyn, panie student, przygotowanie do życia w starości bardziej.

Tym optymistycznym akcentem kończę na dziś. Powylewałem trochę gorzkich żali, trochę mi lepiej. Na koniec w nagrodę za wytrwałość zostawiam wam piosenkę fantastycznej Amandy Palmer, którą dedykuję Blejkowi:


Tak złośliwie trochę. Ale wiecie. To przyjaciel. Zrozumie.

2012/10/23

Niebieski samochód w żółtym świetle wydaje się zielony.

Jest taki moment w którym kończą się wymówki. Bo zawsze pisałem rano. Bo zawsze pisałem w nocy. Bo do pisania potrzebuję więcej emocji. Bo jestem nieprzyzwyczajony do nowej klawiatury. Bo najlepiej pisze mi się o 05:30 z deprywacją snu, na kacu i w autobusie 840 z Gliwic do Katowic. 

Niedawno rozmawiałem o tym chwilę z T. Podrzuciła mi później ten obrazek. Zrobiło mi się tak głupio, że stwierdziłem, że powinienem ze sobą cokolwiek zrobić i rozgrzać wreszcie palce. W końcu minął ponad rok od kiedy cokolwiek napisałem. Tak bardziej.  

Ostatnio Cicik założyła bloga i uświadomiła mi, że google prowadzi statystyki odwiedzeń blogspotów (duh, jakich statystyk google NIE robi?). Spojrzałem w swoje, ponad 2000 razy spojrzano w te litery. To cholernie miłe. 


Ale nadal nie potrafiłem się do niczego zebrać. Ale cholera, dlaczego nie? Po prostu zrobię jak za starych, dobrych czasów: kawa, słuchawki, klawiatura, ekran, co w głowie to w klawiszach.

W końcu robię to dla siebie!

Zatem heja, start, ponowny, z rozmachem (no, może nie aż takim), z nowym krążkiem Billy'ego Talenta na pełnej mocy pompowanej prosto w mózg. Bo tak należy. To tak działa.

Co u mnie? Zaręczyłem się, jakby ktoś przegapił. O, patrzcie jakie urocze mamy zdjęcie pierścionkowe z T.:

Podziwiajcie ten urok!

Do tego przez ostatni rok ciągle trzymam tę samą pracę, dwa razy awansowałem i jest różnie. Ludzie są jacy są, w większości spoko, w mniejszości nie spoko. Ale gdzie tak nie jest, prawda? Gorzej, że praca ponownie zabrała mi szkołę do której z uporem maniaka wracam. Tym razem od stycznia, deadline na marzec, nawet pani dyrektor idzie mi na rękę jak tylko może, nie pozwolimy jej zawieść, prawda? No nie wypada.

Moja luba aktualnie przebywa w Norwegii na Erasmusie, co ja przechodzę chujowo. Wraca 14 grudnia, mam zaznaczone w kalendarzu, odliczam dni osobno i odbijam się od kątów oczekując, skajpiąc, wydając fortunę na smsy i nie wiedząc co ze sobą zrobić. Generalnie to nie jest spoko, ani trochę i za cholerę nie lubię o tym rozmawiać, także tanecznym krokiem idziemy dalej.

Dziś ostatni wieczór mojego urlopu, nie było mnie w pracy od 28 września. Najpierw tydzień pechowego zwolnienia chorobowego, później zasłużone dwa tygodnie urlopu. Spędziłem go oczywiście na Śląsku. Oczywiście nie piłem bodajże jeden dzień. Nie liczę dnia wyjazdu. Było super, Teoria pełniła mi funkcję domu zastępczego, za co chłopakom serdecznie dziękuję, ludzie dopisali i udało mi się spotkać ze zdecydowaną większością z którą spotkać się chciałem. Dziękuję wszystkim, którzy znaleźli dla mnie czas (za dużo was było miśki, żeby wymieniać) a wszystkim z którymi się nie zgraliśmy terminami mówię, że następnym razem się uda. I już. Wszyscy jesteście zajebiści, tęsknię za wami tutaj. Rozświetlacie dni i podpalacie noce.

Przeprowadziliśmy się z poprzedniego pokoju do innego, fajniejszego, tańszego i w ogóle. Da się. Do tego wbrew pozorom ma potencjał być lepszą lokalizacją od poprzedniego, bo niby dalej od dworca autobusowego, ale 5 minut od przystanku tramwajowego z którego można pojechać na cały Poznań. I 8 minut do M1. Zazdrościcie? Nie ma czego, nadal kupuję w Biedronce. Którą też mam 8 minut, ale w drugą stronę. Taki wielkopolski lansik.

A, zapomniałem, mój widok z okna:
Tak, to browar Lecha.
Okej, generalnie jest czego zazdrościć. Swoją drogą mam zamiar prowadzić małą krucjatę i pod każdym wpisem Lecha na facebooku zostawiać komentarz "Widzę was z okna." do momentu z którym nie przyjdzie do mnie policja. Wtedy pokażę im, że faktycznie widzę ich z okna i jakoś to wypracujemy. Człowiek może marzyć, nie?

Ostatnio z całej tej tęsknoty, złej kuchni i urlopu zaniedbałem się, że jasna cholera. Zatem po konsultacjach podjąłem wyzwanie A6W, zwanej pieszczotliwie Aerobiczną 6 Vadera. Lub "żydomasońskim nieludzkim narzędziem tortur stworzonym przez psychopatycznych sadystów". Czy jakoś tak. Mam cel wytrzymać do końca, jestem dopiero po pierwszym dniu, to jestem też mocny w pysku. Ostatnia seria z zestawu ma być drugiego grudnia, trzymajcie kciuki. Albo i nie, ciężko się wtedy pisze czy gra.

Ktoś mógłby powiedzieć, że kawa przed północą to raczej nieudany pomysł. Ja mu mówię, żeby pocałował mnie w kawowe ziarno, jutro mam zmianę na dwudziestą i mogę się rozkoszować. Tyle wygrać.

Cóż, postaram się od teraz być chociaż odrobinę bardziej regularnym w pisaniu. Albo i nie, boże, jestem tylko człowiekiem.

Tytuł notki zawdzięczamy filmowi "W dolinie Elah", jak się zastanawiałem co wpisać to ta mądrość na mnie spłynęła z ekranu.

I na koniec macie rewelacyjną piosenkę tytułową z płyty pana Talenta z którą to piosenką zacząłem pisać dzisiejszą notę. Potraktujcie to jako prezent dla wytrwałych: 


Do poczytania!