2012/12/04

Na Koniec Świata i jeszcze dalej.

Stęskniłem się za widokiem tej walizy.
 Wiecie... Są takie dni, tygodnie, miesiące, że na człowieka siada. Mocno, boleśnie, bo ludzie, bo czas, bo praca, bo szkoła, bo cokolwiek. Sam ostatnio byłem w takiej kropce, zaatakowało mnie trochę nieprzyjemności, parę rzeczy mi ciążyły brutalnie.
I tutaj warto się resetować, znaleźć sobie jakieś wyjście, punkt na reset, wygrzebać parę dni i parę osób i parę eventów i zapchać się tym tak, żeby nic i nikt nie był w stanie tego spieprzyć.

To dostałem od tego weekendu, od piątku wzwyż. Wszystko zaczęło się od bardzo niewinnego planu pójścia na koncert, o którym pisałem we wcześniejszych notach, Koniec Świata w Klubie U Bazyla, na który wybraliśmy się z koleżanką Kasią, która z takimi imprezami była w ogóle nieobyta i był jej to pierwszy koncert rockowy, co całą sytuację czyniło jeszcze fajniejszą.

Wszystko zaczęło się bardzo niewinnie, okazało się, że przed Końcami jeszcze dwa inne, młode zespoły, z których jeden wyglądał jak banda hipsterów, którzy wymknęli się z piwnic swoich matek, śpiewali o smutku, nienawiści i miłości. Zajęło mi to jakieś dwa piwa, żeby ogarnąć tę półgodzinną szopkę. Po nich wszedł zespół Skrzydlaci, którzy najwyraźniej nie dogadali się stylistycznie - wyglądali jakby życie poświęcili reggae, a grali wypłukany heavy metal.

Kulturalnie przemilczę.

Każdy zmęczony, każdy szczęśliwy.

Ale och, ale ach, w końcu, wreszcie, doczekałem się moich ulubieńców na scenie. Po wszystkich dostępnych problemach technicznych rozpoczęli granie i uwierzcie mi, grali wybornie. Koleżankę Kasię przyczepiłem do barierki mówiąc, że bliżej i bezpieczniej nie będzie, a sam utonąłem w zlepku mięsa, potu, materiałów bawełnianych i muzyki, z którego składał się tłum. Szefostwo klubu powinno poważnie przemyśleć kwestię wentylacji sali koncertowej po tym, co tam się działo. Już po pierwszej piosence wszyscy byli mokrzy, po dwóch byliśmy w stanie, w którym jakby nas oblać wiadrami z wodą, to tylko byłoby nam bardziej sucho. Głos zawijał się w zmordowanych gardłach, kapela powoli traciła marynarki, musząc odrobinę psuć swoje wyborne stylówy, każdy uśmiechnięty. Ludzie mieli w sobie tyle energii, że udało im się uszkodzić rurę, która biegła pod sufitem. Nie celowo, ktoś zaczepił.

Ze strony repertuaru i muzyki - jeden z najlepszych koncertów Końców ever, a na paru byłem. Pierwszy raz słyszałem kawałki z Hotelu Polonia na żywo i było warto. Ze starszych piosenek to zbrakło mi Porąbanej Nocy, a wpasowałaby się idealnie. Dwie godziny show, na końcu z duchoty i zmęczenia nawet Dżekiemu zaczynało brakować głosu. Wybornie, panowie, chylę czoła, czekam na powrót do Poznania, będę na pewno. Koleżance Kasi też bardzo się podobało.

Niech podsumowaniem koncertu będzie te oto zdjęcie moich martensów z odłożonym brudem i solą z potu:



Oczywiście życie byłoby słabe i proste, gdyby wieczór skończył się tak, o, zatem prosto po koncercie Koleżanka Kasia odwiozła mnie na domówkę Skrzydelf, gdzie uprzejmie dano mi ręcznik i udostępniono prysznic. Na szczęście byłem na tyle zmyślny, że miałem ciuchy na zmianę. Zawsze zabierajcie na koncerty ciuchy na zmianę. Chyba, że to poważna muzyka Litewska, czy coś. Wtedy raczej nie trzeba, ale nie jestem do końca pewien, co ludzie tam sobie robią.

Domóweczka bardzo sympatyczna, aczkolwiek dla mnie krótka, bo dotarłem późno, byłem poobijany i miałem upośledzony głos. Po drodze zaczął padać mi telefon, do domu miałem daleko, zostałem przenocowany razem z bandą ludzi w jednym pokoju i...

...zaczęła się sobota. A sobota oznaczała jedno:
            

Poznańskie Dni Fantastytki! Po wybornych dwóch godzinach snu dodreptałem nieprzytomny, próbowałem w czymś pomóc na rozstawianiu, spotkałem się z Crusią (A, przepraszam, Szanowną Panią Redaktor Naczelną Portalu Carpe Noctem, Agnieszką Brodzik) i Faay. Zaliczyłem bardzo ekskluzywną prelekcję Crusi, powłóczyłem się trochę, poszliśmy do McDonalda na "jedzenie", znaleźliśmy dowód na to, że Poznań to miasto radości i uśmiechu (dowód poniżej) i ogólnie spędziliśmy miło czas. 
Brama przy ulicy Kantaka, zdjęcie od Faay.
To był miły, spokojny dzień, którego bardzo, bardzo mi było trzeba. Udaliśmy się później na prelekcję o konwentach i przyszłorocznym Pyrkonie, telefon mi padł do reszty. Nie pamiętałem jak fajnie jest nie być dostępnym na telefon. Wszystko było jakoś łatwiejsze, jedynie chciałbym przeprosić Najlepszą z Narzeczonych za stres wywołany zniknięciem zewsząd.

Po prelekcji zostałem zabrany przez Skrzydelf na stare reklamy Star Wars, dzięki którym mogłem udowodnić wszystkim, że w Warszawie mieszkają Sithowie (booyah!). Po tej cudnej aktywności z dziewczynami ewakuowaliśmy się na obiad i imprezę, którą zamknąłem weekend, czyli na PDFową rozgrzewkę przed Pyrkonem, na rzecz czego wynajęto cały lokal miłego klubu Hana-bi. Co tam się działo, niechaj tam zostanie, pochwalę się tylko, że wylosowano mi darmowe wejście na Pyrkon 2013, zatem marzec zapowiada mi się intensywnie. Najpierw w połowie miesiąca mam do zaliczenia koncert Amandy Palmer w stolicy, niedługo później konwent. W końcu uda mi się dotrzeć, po dwóch latach prób. Musi się udać, nie?

Niedzielę odchorowałem spokojnie w łóżku, należało mi się. Jeszcze raz dziękuję wszystkim, którzy zrobili mi weekend i pozwolili się zrestetować. Poniedziałek bardzo brutalnie mi przypomniał o rzeczywistości, ale i tak to jakoś.. Spływa. Cholera, było fantastycznie. Wszystkim tego życzę.

Dzisiejsza piosenka to Hey - Do Rycerzy, Do Szlachty, Do Mieszczan. Twórczość Kasi Nosowskiej towarzyszy mi od dziecka - za sprawą Siostry - i nigdy mnie nie zawiodła. Singiel promujący nowy album to udowadnia, a o czym jest...? Ile komentarzy na youtube, tyle interpretacji. Dla mnie jest po prostu dobrym tłem do wszystkiego. I jakoś chce się powoli potańczyć.




Polecam też teledysk z impresją Katarzyny Nosowskiej, jest niezwykły w swej prostocie.

Do przeczytania!




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz