2011/06/13

Presja czasu.


Nienawidzę robić rzeczy pod presją czasu. Coraz bardziej panikuję, coraz mniej wierzę w siebie, w swoje umiejętności. To raczej dobijające.

Rozpocząłem trzeci tydzień życia w Poznaniu. No właśnie. Już trzeci tydzień. Dwa minęły. Ja czasem robię śniadania, T często robi obiady. Czasem chodzimy na spacery, zdarzy nam się wyjść do knajpy. Byliśmy w teatrze. Ja wynoszę śmieci, ona się uczy. Razem oglądamy Doctor Who. Jestem szczęśliwy, po prostu szczęśliwy, z nią, obok niej. Niesamowite uczucie. Niemalże doskonałe.

Powszechnie wiadomo, że jak jest u mnie dobrze to oznacza, że coś się gdzieś pieprzy, a ja muszę się dowiedzieć co. Tym razem jest to milczący telefon. Dziesiątki CV a telefon milczy. A jak się odezwie to na zasadzie "odezwiemy się do pana". Mam coraz mniej czasu, coraz bardziej szlag mnie trafia, coraz większa panika na mnie osiada. Ostatnie trzy dni byłem raczej nie do życia. Wszystko leciało mi z rąk, nie potrafiłem poprawnie składać zdań, trzęsłem się, zawieszałem, nie nadążałęm za światem, cholera, rozkładając suszarkę do prania udało mi się zrobić ranę do mięsa. W sumie nadal nie nadążam, jestem jednym, wielkim rozstrojem. Dobrze, że T wie jak mnie uspokoić, chociaż na chwilę. Magic.

Nie potrafię się zmobilizować do niczego. No, może poza rzucaniem fajek. Tydzień temu się złamałem i kupiłem paczkę, ale od pięciu dni jestem cigarette free. Cóż, zagrożono mi, że nie będę dostawał obiadów, to motywuje. Chciałbym napisać, że rzucanie tego jest łatwe, ale nie do końca, zapaliłbym. Szczęśliwie udaje mi się powstrzymywać przed proszeniem przechodniów o papierosa, ale czasem mnie ciągnie. Pewnie rzucanie też ma coś wspólnego z nieogarem.

Momenty odprężenia to też oglądanie Rozmów w Toku z Blejkiem. Jak słusznie zauważył przypominamy trochę Chandlera i Joeya pisząc przez komunikatory, że czas na TVN. Dziś na tapecie są kobiety uwiedzione przez księży. Cudowne.

Ciągle słyszę nad głową tykanie wielkiego zegara, doprowadza mnie to do szału. Potrzebuję odskoczni, rany. Ogień płonie, ciągle staram się walczyć, ale obawiam się, że mam coraz mniej sił. Dobrze, że są ludzie, kórzy mnie aktywnie kopią w dupę. Jestem szczęśliwy. Nie chcę tego stracić. Kuźwa. Chcę walczyć. Przydałoby mi się więcej siły.

2011/06/06

O trudnościach bycia banalnym.

Nie palić. Mniej pić. Znaleźć pracę. Osiąść. Wywalczyć swoje miejsce. Gryźć, kopać, podbijać, czarować, wymyślać.

Bycie szarym obywatelem wymaga zaskakująco dużo pracy. Wysyłam CV, czekam na telefony, odrzuciłem papierosy, dwa dni nie palę. Czuję się z tym świetnie. Piję dużo mniej w stosunku do tego ile piłem wcześniej. Wychodzę na ludzi. Mam ładny pokój w ładnym mieszkaniu z miłymi ludźmi. Gienek Loska wygrywa sto tysięcy, ja wsiadam z T w tramwaj i jedziemy do niej. Miała być ilustracja do notki, ale GIMP dwa razy po prostu się wyłączył zaprzepaszczając moje drapanie w tablet.

Jestem tutaj cztery dni. Cztery dni, które zlecialy bardzo szybko. Rozbiłem się środowego wieczora w moim nowym pokoju, wypełnionym po części jeszcze rzeczami Dzikiego, pokój który będzie pokojem Przema jak się ze wszystkim poogarniamy. Ja zajmę dotychczasowy Pokój Przema. Mam nadal rzeczy wepchnięte w kąt, Raziela zazwyczaj na pufie przy łóżku, wychodzi z niego garść kabli, to komiczne przy tak niewielkim sprzęcie.

Jak skończyłem pisać poprzednią, pociągową notkę to dojechałem na wysokość Wrocławia. Tam dosiadła się pewna dziewczyna, z którą przegadałem trasę do Poznania. W jednej chwili dała mi niesamowicie do myślenia.

W sumie jeżeli masz tutaj wszystkie swoje rzeczy, cały swój dobytek, to w tej chwili twój adres zamieszkania to pociąg relacji Kraków - Gdynia.

Prawda. Walizka, torba, plecak, reklamówka. Tam miałem siebie, rzeczy niezbędne, to, czego potrzebowałem najbardziej. Gdzie znajduje się ten bagaż tam mieszkam w tej chwili. Teraz mój bagaż znajduje się na osiedlu Rusa. Teraz mieszkam tam. Ciekawe jak długo. W sumie zależy to od tego czy uda mi się wywalczyć jakąkolwiek pracę, tak na start. Jak będzie się gdzie zaczepić to plan wypełniony panie generale, czas osiąść.

Boję się, bardzo się boję. Czasami bardziej, czasami mniej, ale strach jest wciąż obecny. Że dam ciała, że nie wyrobię, że nie zdążę z pracą, że będę musiał wrócić. To jedyna rzecz, której się teraz boję. Ze wszystkim można walczyć na bieżąco, z tym jednym nie będzie jak wygrać. Boss level my dear, show how awesome you are.

Staram się być zwyczajnym człowiekiem nie tracąc elementów siebie, które mnie czynią w ten czy inny sposób zajebistym. Yes, I'm awesome, deal with it. Czuję się tu dobrze, po prostu dobrze. To miasto na mnie działa w pozytywny sposób,jestem nim oczarowany. Jest ogromne, jest magiczne. Mam zaliczone małe spacery, trochę podziwiania. Trochę dezorientacji.

Ale dezorientacja to inny temat na inny raz.

Tak naprawdę nadal nie wiem czego oczekuję od życia, co chcę w nim robić, jako kto bym się czuł spełniony, jako kto bym się sprawdził i jako kto byłbym szczęśliwy. Ale wiem jedno - chcę zostać w Poznaniu. Na razie tu. Rozwaliłem klatkę, rozpracowałem zamek, pożegnałem się z garścią ludzi, z niektórymi kartką papieru na kuchennym stole. Można i tak. Nienawidzę pożegnań. Wolę powitania. Powitania otwierają tyle dróg.

Czuję się dziwnie. Pomimo tego, że wszystko jest dobrze, że to miasto zdaje się mnie kochać to mam wrażenie, że wpieprzyłem się w czyjąś bajkę i za bardzo się rozgaszczam. Że zostanę wykryty, zgarnięty przez białe krwinki i z odpowiednią gracją zanihilowany. Że powinienem łapać chwilę, póki ona jest, bo za chwilę się skończy. Ciekawe jak to się potoczy.

[Blejk] Nie wpierdalasz się w nie swoją bajkę, po prostu wcześniej nie miałeś bajki tylko dramat. Naturalne, że dostrzegasz różnicę w gatunku.

Heh. On zawsze ma dobrą odpowiedź. Prawda, wszystko co mi się wydawało z pozoru bajką wcześniej okazywało się dramatem. Mniejszym lub większym, kopiącym w jaja dramatem. Teraz jest wszystko stonowane. Ciekawe na jak długo? Nie wiem. Nieważne. Jest dobrze. Cokolwiek by się nie stało to i tak będzie dobrze. Niech wszystko się zawali, to i tak wstanę i powiem, że jest, kurwa, dobrze. Bo uciekłem z klatki.

Czyli może być tylko lepiej, prawda?

Ogień płonie.

2011/06/02

Życie rządzone przez cyfry.



Wstępem małe wyjaśnienie - jak widać, zaczął pojawiać się element graficzny. Dorwałem się do jednego tabletu, nie wiem na jak długo, ale póki go mam to będę załączał jakieś twory rysunkopodobne. Jak łatwo się domyśleć obrazek wyżej przedstawia mnie (chociaż w sumie jestem cienym blondynem, ale tak wyszło), obok jest mój tag - jeżeli go gdzieś widzieliście, to prawdopodobne, że ja tam byłem. Swoją drogą nieźle mi wyszło jak na drugi rysunek w życiu na tablecie, do tego robiony na kolanie w pociągu, nie?

Dobrze, zaczynam więc.

Moje życie jest podporządkowane cyfrom. Liczbom. Numerom. Godzina. Stan konta. Numer pojazdu komunikacji miejskiej. Procent baterii w netbooku. Ilość groszy na telefonie. Ostatnie dwie doby, odliczanie godzin. Wszystko to składa się na rzeczy, które chcę lub muszę robić. Wszędzie w tle są numery.

Przez czterdzieści osiem godzin liczyłem kolejne, zbliżające mnie do odjazdu. W tej chwili jestem od niespełna dwóch godzin w podróży, mam nad głową walizkę, plecak i reklamówkę, na kolanach torbę. To wszysto. Już. 99% rzeczy które chciałem mieć przy sobie. 100% rzeczy niezbędnych. Najdalej za trzy i pół godziny powinienem być w Poznaniu. T. odbierze mnie z dworca, potem pojadę na osiedle na którym mam pokój, odbierze mnie moja przyszła współlokatorka. Wieczorem może się gdzieś wybiorę.

Jest czternasta. Od dwóch tygodni moje życie wiruje. Przede mną bardzo, bardzo trudny miesiąc. Boję się? Jestem przerażony. Cieszę się? Jak cholera. Jakby to był film, to byłbym jednym z tych mięśniaków z gołymi klatami, którzy stoją sami przed armią ściskając w zębach cygaro, a w dłoniach broń wielkości wprost proporcjonalnej do zajebistości którą ociekają i przecedziłbym powoli "Bring it on, bitches".

Bojowy nastrój mnie nie opuszcza.
Trzy godziny i piętnaście minut - jeżeli nie będzie opóźnień - i widzę T.
Trzy godziny i piętnaście minut i nowy sezon mojego serialu się zacznie.
Trzy godziny i piętnaście minut i znów dostanę lekkiego ataku agorafobii przy wyjściu z Poznańskiego dworca.
Trzy godziny i piętnaście minut i pojawią się nowe wyzwania i problemy, którym stawię czoła.
Trzy godziny i piętnaście minut i będę czuł się jeszcze bardziej przerażony i jeszcze bardziej szczęśliwy.

69% baterii. Dawno nie miałem Raziela na kolanach, to też jeden z powodów dla których pisałem rzadko. Najwygodniej mi się pisze na tym małym skubańcu. Ciężko mi się ułożyć przy komputerze stacjonarnym. Nie wiem, może to kwestia bliskości. Netbooka zawsze możesz wyjąć, spakować, zabrać, przenieść. Pudło musi stać, a transport go nigdy nie będzie szczególnie prosty. Poza tym jak piszę na Razielu, to zazwyczaj w podróży. Jak potrzebuję chwili to wyglądam przez okno. Przesuwający się świat za szybą, miejsca których nigdy nie odwiedzę, bo albo nie chcę, albo nie będę miał okazji, ale koją, w ten czy inny sposób. Wygoda. Słuchawki. Beltaine. Pola.

Od kiedy zapadła decyzja o mojej ewakuacji nastąpił ciąg imprez pożegnalnych, wspierania, życiowych rozmów i małych dowodów przyjaźni. Wierzcie lub nie, ale nawet Blejk pokazał uczucia (sorry bracie, musiałem). Filmik z kulminacyjnej imprezy można zobaczyć na moim kanale na youtube. Dostałem parę miłych prezentów, mnóstwo ciepłych słów i po raz kolejny zostało mi udowodnione, że mam najlepszych przyjaciół na świecie.

Niestety wszystkie zmiany niosą za sobą jakieś formy ofiar. Nie można wyjeżdżać trzystu kilometrów i nie stracić czegoś. Lub kogoś. Wczoraj musiałem oddać psa. Na szczęście poszedł w ręce najlepsze z możliwych - Cekina i Ewy. Mają ślicznie mieszkanie w pięknej okolicy, zwierzak będzie miał się gdzie wylatać i będzie miał się z kim bawić. Ewa i Cekin są też przewspaniałymi, dbającymi ludźmi. Mam wrażenie, że z nimi będzie szczęśliwszy niż ze mną. Wiem, że jeszcze go zobaczę, ale i tak żegnanie się z nim to była jedna z najcięższych rzeczy, które robiłem w życiu. Pozostaje mi trzymać kciuki i w niego wierzyć. W końcu znam się z nim ponad jedenaście lat, pierwszy raz miałem go przy sercu jak miał dwa dni. Kocham to zwierzę całym sercem.

54% naładowania, a ja chciałem się wreszcie porządnie zabrać za recenzję do GoGamers. Przez całe to zamieszanie, pożegnania, załatwiania i pakowania nie miałem nawet jak się skupić na graniu. Cieszę się, że Robert jest wyrozumiały. Swoją drogą zrobił mi ostatnio niesamowitą niespodziankę, ale o tym mi nie wolno pisać, nawet nie chcę. Niektóre rzeczy powinny pozostać tajemnicą.

Obejrzałem dwa sezony Doctor Who. Oficjalnie jest to najlepszy serial science-fiction na świecie. Ma idealnie stonowaną fabułę, żarty tam, gdzie powinny być, pomysł i wykonanie jest genialne. A przede wszystkim wyłamuje się z ram seriali i filmów sci-fi jakie oglądałem tym, że o ile koniec końców we wszystkich poprzednich stawało na niesamowitych walkach w przestrzeni kosmicznej, z milionami blasterów, setkami dział i dziesiątkami eksplozji na tle eksplozji tak tutaj Doktor rozwiązuje wszystkie konflikty za pomocą umysłu, tylko i wyłącznie. No, umysł i śrubokręt dźwiękowy. Do tego David Tennant jako Doktor, ach. Czasami mam wrażenie, że ten człowiek urodził się po to, żeby zagrać w tym serialu. Pierwszy przypadek w historii mojego oglądania jakiejkolwiek serii, żebym obejrzał cały sezon w jeden dzień. A odcinki mają po czterdzieści pięć minut. Polecam wszystkim, zdecydowanie.

Zaprzątam sobie głowę setkami informacji, żeby uciec od najważniejszych. Jeszcze teraz mi wolno. Jeszcze przez najbliższe dwie godziny i czterdzieści minut.

Zdolności adaptacyjne u mnie opierają się na alkoholu. To jedna z rzeczy nad którą zaczynam pracować. Czas zmian, obowiązkowo. Wreszcie wszystko rusza do przodu. A na czele jest pociąg. W czwartym wagonie w trzecim przedziale, na siedzeniu numer 94, tyłem do kierunku jazdy jestem ja.

Dwie godziny i trzydzieści pięć minut.