2011/07/31

Wynurzenia z cmentarza ciem.



Jest szósta pięćdziesiąt sześć. Siedzę z kawą, potarganą fryzurą, pomiętym tiszertem. Pokój jest pusty, trochę zagracony. Moje rzeczy upchnięte do jednej szafki, mieszczę się, nie mam tego dużo. Reszta to rzeczy Oli. Poza paroma ciuchami, które leżą gdzieś na podłodze czy oparciu łóżka. Oberwałbym za ten nieporządek.

Ale nie oberwę jeszcze przez dwa tygodnie. Bo wyjechała na trzy. Toteż siedzę i ze spokojem ducha siorbię kawę. Po raz pierwszy siorbię z rozmysłem. To jednak irytujący dźwięk. I zagłusza muzykę.

Mam pracę. Normalną, uczciwą i dającą dochód z którego odprowadzany jest podatek. Czarująco, prawda? Też się cieszę. Wróciłem do lifestyle który gwarantuje osiem godzin ruchu w hali magazynowej, co najmniej intrygujące towarzystwo, automat z kawą i pepsi oraz piętnastominutowe przerwy i poszerzanie słownictwa. Robienie za atrakcję turystyczną ze Śląska i konkurencyjnej firmy traktuję jako bonus.

Ludzie są mili, praca fajna, Hala duża, dojazd nie najgorszy. Ciekawe jak to się rozwinie. Dwa i pół roku jednej hali oddałem. Mogę oddać i tej, jeżeli zarobek będzie godziwy a praca nie zajedzie mi kręgosłupa do reszty.

Fakt pozyskania pracy to nie jest jedyna rzecz, która się zmieniła w ciągu ostatnich dwudziestu ośmiu dni.



Na przykład znów zacząłem pić kawę. Białą, z cukrem. Dla niektórych to nie jest kawa. Ale dla niektórych piwo to nie alkohol, marihuana to nie narkotyk a papieros to chwila relaksu, a nie powolna śmierć. Co kto woli. Przy okazji Frugo na nowo spowszedniało. Nie miałbym nic przeciwko temu jakby wróciły z nim jego stare reklamy. I jakby cena trzymała się 2zł, a nie skakała od 1,79zł do czterech złotówek, w zależności od poziomu lansu. Mile jest za to spotkać Frugo w knajpach.

Biała kawa z cukrem stała się elementem stałym moich dni. Piję ją do obiadu przed wyjściem do pracy, piję ją w pracy, z automatu. Nieprównywalnie gorszą od tej domowej, ale stała się moim małym uzależnieniem. Trochę pomaga utrzymywać pion, trochę zastępuje cichą potrzebę papierosa.

Wspominałem, że nie palę od ponad siedmiu tygodni? To dłużej niż Amy Winehouse jest trzeźwa!

Chyba, że jeszcze te żarty są nie na miejscu.

Kawa jest fantastycznym dodatkiem do wszystkiego. I cieszę się, że nie powoduje już rewolucji w moim organiźmie.


Jednym z ciekawszych eventów była impreza pożegnalna Yuki. Yukę poznałem na tej właśnie imprezie, przybyłem jako +1 T. Była czarująca, a jej całkiem licznie przybyli do knajpy znajomi barwni i sympatyczni. Można było dogadać się w co najmniej trzech językach - a spokojnie można było używać więcej - chociaż najłatwiej było po angielsku.

Najmilej wspominam moment w których obok mnie zasiadł Kohei. Kohei jest niemożliwy. Anglojęzyczny Japończyk z Hiroshimy, który w Warszawie prowadzi badania nad płcią ogórków i ewolucją roślin. I postawił mi tequilę.

- Na zdrrrrowwwie!
- Kanpai!
Poznań pozdrawia.


Zostałem opuszczony na trzy tygodnie. Łącznie. Moja lepsza połowa wyleciała do ciepłych krajów, a ja tkwię tutaj. Pracuję, śpię, robię małe zakupy, szukam pomysłów na kreatywny i sycący obiad bez użycia mikrofalówki. Czasami nawet wychodzi mi smaczny. Czasami pozwolę sobie na piwo po pracy. Wracam do rytmu. Do starego, utartego rytmu. Bardzo mi tego brakowało. Praca daje systematyczność, systematyczność zaczyna wprowadzać ład. Ład to to, czego mi cholernie brakowało przez ostatnie miesiące, zapytajcie kogokolwiek.

I nie osiągnąłbym tego gdyby nie wsparcie przyjaciół i rodziny. Dziękuję wam. Tak bardzo wam dziękuję. Jutro, w poniedziałek, miną równe dwa miesiące od mojego przyjazdu do stolicy Wielkopolski. I gdyby nie wy i wasze wsparcie, psychiczne czy finansowe to nie byłbym w stanie tego ogarnąć. Jesteście najlepsi. Kocham was bez wyjątku.

Dla ciekawskich: Skąd cmentarz ciem? Otóż miałem w tym tygodniu nocne zmiany. Pracuję na spedycji, czyli zdarza nam się otwierać wrota magazynu (jedne z wielu) na nocne niebo. Magazyn ma to do siebie, że w środku świeci się jak choinka i wabi te biedne motyle do środka. Niezależnie od tego ile ich łapię i próbuję wypuścić na wolność to i tak z miejsca wracają, a ja na następny dzień znajduję ich ciała porozrzucane po połowie spedycji. Smutne trochę.

Dobrze, dotarliśmy do siódmej dwadzieścia siedem. Czas ruszyć tyłek i zbeszcześcić dzień pański czynieniem porządków. Do następnego.


Dopiskiem: gratulacje dla jednej z moich ulubionych par. Już wy wiecie, że to o was piszę i wiecie o co mi chodzi. No. Buziaki kochani. Jestem cholernie dumny.

2011/07/03

Duże małe kroki.


Samodoskonalenie. Hipsterzenie. Przeprowadzki. Walki. Wszystkiego po trochu.

Samodoskonalenie.
Nie palę od dwudziestu trzech dni. Jest mi z tym dobrze. Mam lepszą kondycję i cerę. Jem mniej i jem lepiej. Ograniczyłem picie. Regularnie się golę. Układam włosy. Schudłem. Małe rzeczy, które sprawiają, że czuję się lepszym człowiekiem, facetem, typem. Cokolwiek. Z pracą nadal nieciekawie, zostałem porządnie wystawiony. Inna sprawa, że po raz kolejny zostało mi udowodnione, że mam absolutnie niezastąpionych przyjaciół. Gdyby nie Vel to byłbym pogrążony.

[Velorien] Ty masz w sobie takie coś, do daje Ci siłę, by działać, ale często spotykasz trudności, które sprowadzają Cię do parteru. I wszystko, co do tej pory zdołałeś przedsięwziąć idzie się pierdolić. W Gliwicach.

Ma rację, ma niesamowitą rację. To miasto, to województwo, to wszystko wysysa ze mnie energię. Jest obrzydliwie szare, beznadziejne, wylewające się niewłaściwymi danymi, wspomnieniami, które powinny minąć, rzeczami, które powinny być wyrzucone, smsami na które powinienem odpisać. Tym wszystkim przed czym się bronię. Knajpianym życiem, kolejnymi ludźmi z przypadku, kolejnym zachlaniem, połową paczki papierosów w toalecie przy chamskich dowcipach i życiowych rozmowach, osobami, które są tak zagubione, że zgłaszają się do mnie po radę. Tutaj jestem miły, grzeczny, porządny, czasami robię śniadania, staram się pomagać przy obiadach, wynoszę śmieci, noszę zakupy, przytulam, doceniam, staram się i jestem szczęśliwy. Bardzo.

Hipsterzenie.
Noszę się coraz bardziej prowokacyjnie dla otoczenia. Nie w sensie bardzo bezpośrednim, po prostu narzucam sobie małe, niebanalne zestawienia, które wyglądają jak hipster wannabe - to jest aż zabawne, patrząc na to, jak reagują ludzie. Czerwony tiszert, arafatka, kredka pod okiem - panczur z podpisem "wypierdalaj waćpanie". Longsleeve, na nim zmasakrowany tiszert, rozwalone glany, kapelusz - you can't even. Żonglowanie ciuchami jakkolwiek, ponieważ mogę jest całkiem zabawne i relaksujące. A otoczenie reaguje zaskakująco mieszanie. Na śląskiej ziemi oczekiwałbym objawów głośnej i jawnej nietolerancji, tutaj zdecydowana większość obchodzi to na zasadzie porządku dziennego.

Kurwa, jestem taki alternatywny, że mam kubek ze Starbucks.

Przeprowadzki, walki.
Kolejne przenosiny. Tym razem zamieszkałem z T, widoczną na zdjęciu powyżej. Moim motorem do zmian, za co jej dziękuję. Jej rzeczy przwożone były pięcioma kursami samochodem i jednym kursem tramwajem. Ciągle został jeszcze jeden plecak. Moje zmieściły się do dwóch plecaków i kostki. Cóż. Do tego właścicielka opuszczonego przeze mnie pokoju nie potrafiła łatwo przejść do porządku nad moim zniknięciem - nie podpisując ze mną umowy, nie zbierając ode mnie danych, po tym jak wyprowadziłem się po miesiącu za który zapłaciłem próbowała grozić mi policją. powodzenia.

Swoją drogą, ciągle trzeba tutaj uporządkować rzeczy, które są wszędzie. Ale jesteśmy na dobrej drodze. Wszystko musi być lepiej.

Ciągle mam problemy z pracą, ale myślę, że uda się je za niedługo rozwiązać. Jestem w Poznaniu, jestem szczęśliwy, jestem u siebie. Teraz pozostaje praca nad tym, żeby to pozostało jak jest i dążyło do samodoskonalenia. Wszystko przede mną.

Stawiam duże małe kroki, ogromne małe kroki na drodze do bycia naprawdę porządnym facetem. I myślę, że idzie mi coraz lepiej. Krok po kroku. Po trochu. Jest coraz lepiej. Oby tendencja się utrzymała.

2011/06/13

Presja czasu.


Nienawidzę robić rzeczy pod presją czasu. Coraz bardziej panikuję, coraz mniej wierzę w siebie, w swoje umiejętności. To raczej dobijające.

Rozpocząłem trzeci tydzień życia w Poznaniu. No właśnie. Już trzeci tydzień. Dwa minęły. Ja czasem robię śniadania, T często robi obiady. Czasem chodzimy na spacery, zdarzy nam się wyjść do knajpy. Byliśmy w teatrze. Ja wynoszę śmieci, ona się uczy. Razem oglądamy Doctor Who. Jestem szczęśliwy, po prostu szczęśliwy, z nią, obok niej. Niesamowite uczucie. Niemalże doskonałe.

Powszechnie wiadomo, że jak jest u mnie dobrze to oznacza, że coś się gdzieś pieprzy, a ja muszę się dowiedzieć co. Tym razem jest to milczący telefon. Dziesiątki CV a telefon milczy. A jak się odezwie to na zasadzie "odezwiemy się do pana". Mam coraz mniej czasu, coraz bardziej szlag mnie trafia, coraz większa panika na mnie osiada. Ostatnie trzy dni byłem raczej nie do życia. Wszystko leciało mi z rąk, nie potrafiłem poprawnie składać zdań, trzęsłem się, zawieszałem, nie nadążałęm za światem, cholera, rozkładając suszarkę do prania udało mi się zrobić ranę do mięsa. W sumie nadal nie nadążam, jestem jednym, wielkim rozstrojem. Dobrze, że T wie jak mnie uspokoić, chociaż na chwilę. Magic.

Nie potrafię się zmobilizować do niczego. No, może poza rzucaniem fajek. Tydzień temu się złamałem i kupiłem paczkę, ale od pięciu dni jestem cigarette free. Cóż, zagrożono mi, że nie będę dostawał obiadów, to motywuje. Chciałbym napisać, że rzucanie tego jest łatwe, ale nie do końca, zapaliłbym. Szczęśliwie udaje mi się powstrzymywać przed proszeniem przechodniów o papierosa, ale czasem mnie ciągnie. Pewnie rzucanie też ma coś wspólnego z nieogarem.

Momenty odprężenia to też oglądanie Rozmów w Toku z Blejkiem. Jak słusznie zauważył przypominamy trochę Chandlera i Joeya pisząc przez komunikatory, że czas na TVN. Dziś na tapecie są kobiety uwiedzione przez księży. Cudowne.

Ciągle słyszę nad głową tykanie wielkiego zegara, doprowadza mnie to do szału. Potrzebuję odskoczni, rany. Ogień płonie, ciągle staram się walczyć, ale obawiam się, że mam coraz mniej sił. Dobrze, że są ludzie, kórzy mnie aktywnie kopią w dupę. Jestem szczęśliwy. Nie chcę tego stracić. Kuźwa. Chcę walczyć. Przydałoby mi się więcej siły.

2011/06/06

O trudnościach bycia banalnym.

Nie palić. Mniej pić. Znaleźć pracę. Osiąść. Wywalczyć swoje miejsce. Gryźć, kopać, podbijać, czarować, wymyślać.

Bycie szarym obywatelem wymaga zaskakująco dużo pracy. Wysyłam CV, czekam na telefony, odrzuciłem papierosy, dwa dni nie palę. Czuję się z tym świetnie. Piję dużo mniej w stosunku do tego ile piłem wcześniej. Wychodzę na ludzi. Mam ładny pokój w ładnym mieszkaniu z miłymi ludźmi. Gienek Loska wygrywa sto tysięcy, ja wsiadam z T w tramwaj i jedziemy do niej. Miała być ilustracja do notki, ale GIMP dwa razy po prostu się wyłączył zaprzepaszczając moje drapanie w tablet.

Jestem tutaj cztery dni. Cztery dni, które zlecialy bardzo szybko. Rozbiłem się środowego wieczora w moim nowym pokoju, wypełnionym po części jeszcze rzeczami Dzikiego, pokój który będzie pokojem Przema jak się ze wszystkim poogarniamy. Ja zajmę dotychczasowy Pokój Przema. Mam nadal rzeczy wepchnięte w kąt, Raziela zazwyczaj na pufie przy łóżku, wychodzi z niego garść kabli, to komiczne przy tak niewielkim sprzęcie.

Jak skończyłem pisać poprzednią, pociągową notkę to dojechałem na wysokość Wrocławia. Tam dosiadła się pewna dziewczyna, z którą przegadałem trasę do Poznania. W jednej chwili dała mi niesamowicie do myślenia.

W sumie jeżeli masz tutaj wszystkie swoje rzeczy, cały swój dobytek, to w tej chwili twój adres zamieszkania to pociąg relacji Kraków - Gdynia.

Prawda. Walizka, torba, plecak, reklamówka. Tam miałem siebie, rzeczy niezbędne, to, czego potrzebowałem najbardziej. Gdzie znajduje się ten bagaż tam mieszkam w tej chwili. Teraz mój bagaż znajduje się na osiedlu Rusa. Teraz mieszkam tam. Ciekawe jak długo. W sumie zależy to od tego czy uda mi się wywalczyć jakąkolwiek pracę, tak na start. Jak będzie się gdzie zaczepić to plan wypełniony panie generale, czas osiąść.

Boję się, bardzo się boję. Czasami bardziej, czasami mniej, ale strach jest wciąż obecny. Że dam ciała, że nie wyrobię, że nie zdążę z pracą, że będę musiał wrócić. To jedyna rzecz, której się teraz boję. Ze wszystkim można walczyć na bieżąco, z tym jednym nie będzie jak wygrać. Boss level my dear, show how awesome you are.

Staram się być zwyczajnym człowiekiem nie tracąc elementów siebie, które mnie czynią w ten czy inny sposób zajebistym. Yes, I'm awesome, deal with it. Czuję się tu dobrze, po prostu dobrze. To miasto na mnie działa w pozytywny sposób,jestem nim oczarowany. Jest ogromne, jest magiczne. Mam zaliczone małe spacery, trochę podziwiania. Trochę dezorientacji.

Ale dezorientacja to inny temat na inny raz.

Tak naprawdę nadal nie wiem czego oczekuję od życia, co chcę w nim robić, jako kto bym się czuł spełniony, jako kto bym się sprawdził i jako kto byłbym szczęśliwy. Ale wiem jedno - chcę zostać w Poznaniu. Na razie tu. Rozwaliłem klatkę, rozpracowałem zamek, pożegnałem się z garścią ludzi, z niektórymi kartką papieru na kuchennym stole. Można i tak. Nienawidzę pożegnań. Wolę powitania. Powitania otwierają tyle dróg.

Czuję się dziwnie. Pomimo tego, że wszystko jest dobrze, że to miasto zdaje się mnie kochać to mam wrażenie, że wpieprzyłem się w czyjąś bajkę i za bardzo się rozgaszczam. Że zostanę wykryty, zgarnięty przez białe krwinki i z odpowiednią gracją zanihilowany. Że powinienem łapać chwilę, póki ona jest, bo za chwilę się skończy. Ciekawe jak to się potoczy.

[Blejk] Nie wpierdalasz się w nie swoją bajkę, po prostu wcześniej nie miałeś bajki tylko dramat. Naturalne, że dostrzegasz różnicę w gatunku.

Heh. On zawsze ma dobrą odpowiedź. Prawda, wszystko co mi się wydawało z pozoru bajką wcześniej okazywało się dramatem. Mniejszym lub większym, kopiącym w jaja dramatem. Teraz jest wszystko stonowane. Ciekawe na jak długo? Nie wiem. Nieważne. Jest dobrze. Cokolwiek by się nie stało to i tak będzie dobrze. Niech wszystko się zawali, to i tak wstanę i powiem, że jest, kurwa, dobrze. Bo uciekłem z klatki.

Czyli może być tylko lepiej, prawda?

Ogień płonie.

2011/06/02

Życie rządzone przez cyfry.



Wstępem małe wyjaśnienie - jak widać, zaczął pojawiać się element graficzny. Dorwałem się do jednego tabletu, nie wiem na jak długo, ale póki go mam to będę załączał jakieś twory rysunkopodobne. Jak łatwo się domyśleć obrazek wyżej przedstawia mnie (chociaż w sumie jestem cienym blondynem, ale tak wyszło), obok jest mój tag - jeżeli go gdzieś widzieliście, to prawdopodobne, że ja tam byłem. Swoją drogą nieźle mi wyszło jak na drugi rysunek w życiu na tablecie, do tego robiony na kolanie w pociągu, nie?

Dobrze, zaczynam więc.

Moje życie jest podporządkowane cyfrom. Liczbom. Numerom. Godzina. Stan konta. Numer pojazdu komunikacji miejskiej. Procent baterii w netbooku. Ilość groszy na telefonie. Ostatnie dwie doby, odliczanie godzin. Wszystko to składa się na rzeczy, które chcę lub muszę robić. Wszędzie w tle są numery.

Przez czterdzieści osiem godzin liczyłem kolejne, zbliżające mnie do odjazdu. W tej chwili jestem od niespełna dwóch godzin w podróży, mam nad głową walizkę, plecak i reklamówkę, na kolanach torbę. To wszysto. Już. 99% rzeczy które chciałem mieć przy sobie. 100% rzeczy niezbędnych. Najdalej za trzy i pół godziny powinienem być w Poznaniu. T. odbierze mnie z dworca, potem pojadę na osiedle na którym mam pokój, odbierze mnie moja przyszła współlokatorka. Wieczorem może się gdzieś wybiorę.

Jest czternasta. Od dwóch tygodni moje życie wiruje. Przede mną bardzo, bardzo trudny miesiąc. Boję się? Jestem przerażony. Cieszę się? Jak cholera. Jakby to był film, to byłbym jednym z tych mięśniaków z gołymi klatami, którzy stoją sami przed armią ściskając w zębach cygaro, a w dłoniach broń wielkości wprost proporcjonalnej do zajebistości którą ociekają i przecedziłbym powoli "Bring it on, bitches".

Bojowy nastrój mnie nie opuszcza.
Trzy godziny i piętnaście minut - jeżeli nie będzie opóźnień - i widzę T.
Trzy godziny i piętnaście minut i nowy sezon mojego serialu się zacznie.
Trzy godziny i piętnaście minut i znów dostanę lekkiego ataku agorafobii przy wyjściu z Poznańskiego dworca.
Trzy godziny i piętnaście minut i pojawią się nowe wyzwania i problemy, którym stawię czoła.
Trzy godziny i piętnaście minut i będę czuł się jeszcze bardziej przerażony i jeszcze bardziej szczęśliwy.

69% baterii. Dawno nie miałem Raziela na kolanach, to też jeden z powodów dla których pisałem rzadko. Najwygodniej mi się pisze na tym małym skubańcu. Ciężko mi się ułożyć przy komputerze stacjonarnym. Nie wiem, może to kwestia bliskości. Netbooka zawsze możesz wyjąć, spakować, zabrać, przenieść. Pudło musi stać, a transport go nigdy nie będzie szczególnie prosty. Poza tym jak piszę na Razielu, to zazwyczaj w podróży. Jak potrzebuję chwili to wyglądam przez okno. Przesuwający się świat za szybą, miejsca których nigdy nie odwiedzę, bo albo nie chcę, albo nie będę miał okazji, ale koją, w ten czy inny sposób. Wygoda. Słuchawki. Beltaine. Pola.

Od kiedy zapadła decyzja o mojej ewakuacji nastąpił ciąg imprez pożegnalnych, wspierania, życiowych rozmów i małych dowodów przyjaźni. Wierzcie lub nie, ale nawet Blejk pokazał uczucia (sorry bracie, musiałem). Filmik z kulminacyjnej imprezy można zobaczyć na moim kanale na youtube. Dostałem parę miłych prezentów, mnóstwo ciepłych słów i po raz kolejny zostało mi udowodnione, że mam najlepszych przyjaciół na świecie.

Niestety wszystkie zmiany niosą za sobą jakieś formy ofiar. Nie można wyjeżdżać trzystu kilometrów i nie stracić czegoś. Lub kogoś. Wczoraj musiałem oddać psa. Na szczęście poszedł w ręce najlepsze z możliwych - Cekina i Ewy. Mają ślicznie mieszkanie w pięknej okolicy, zwierzak będzie miał się gdzie wylatać i będzie miał się z kim bawić. Ewa i Cekin są też przewspaniałymi, dbającymi ludźmi. Mam wrażenie, że z nimi będzie szczęśliwszy niż ze mną. Wiem, że jeszcze go zobaczę, ale i tak żegnanie się z nim to była jedna z najcięższych rzeczy, które robiłem w życiu. Pozostaje mi trzymać kciuki i w niego wierzyć. W końcu znam się z nim ponad jedenaście lat, pierwszy raz miałem go przy sercu jak miał dwa dni. Kocham to zwierzę całym sercem.

54% naładowania, a ja chciałem się wreszcie porządnie zabrać za recenzję do GoGamers. Przez całe to zamieszanie, pożegnania, załatwiania i pakowania nie miałem nawet jak się skupić na graniu. Cieszę się, że Robert jest wyrozumiały. Swoją drogą zrobił mi ostatnio niesamowitą niespodziankę, ale o tym mi nie wolno pisać, nawet nie chcę. Niektóre rzeczy powinny pozostać tajemnicą.

Obejrzałem dwa sezony Doctor Who. Oficjalnie jest to najlepszy serial science-fiction na świecie. Ma idealnie stonowaną fabułę, żarty tam, gdzie powinny być, pomysł i wykonanie jest genialne. A przede wszystkim wyłamuje się z ram seriali i filmów sci-fi jakie oglądałem tym, że o ile koniec końców we wszystkich poprzednich stawało na niesamowitych walkach w przestrzeni kosmicznej, z milionami blasterów, setkami dział i dziesiątkami eksplozji na tle eksplozji tak tutaj Doktor rozwiązuje wszystkie konflikty za pomocą umysłu, tylko i wyłącznie. No, umysł i śrubokręt dźwiękowy. Do tego David Tennant jako Doktor, ach. Czasami mam wrażenie, że ten człowiek urodził się po to, żeby zagrać w tym serialu. Pierwszy przypadek w historii mojego oglądania jakiejkolwiek serii, żebym obejrzał cały sezon w jeden dzień. A odcinki mają po czterdzieści pięć minut. Polecam wszystkim, zdecydowanie.

Zaprzątam sobie głowę setkami informacji, żeby uciec od najważniejszych. Jeszcze teraz mi wolno. Jeszcze przez najbliższe dwie godziny i czterdzieści minut.

Zdolności adaptacyjne u mnie opierają się na alkoholu. To jedna z rzeczy nad którą zaczynam pracować. Czas zmian, obowiązkowo. Wreszcie wszystko rusza do przodu. A na czele jest pociąg. W czwartym wagonie w trzecim przedziale, na siedzeniu numer 94, tyłem do kierunku jazdy jestem ja.

Dwie godziny i trzydzieści pięć minut.

2011/05/18

Pietruszka.

Jest godzina druga, w dłoni powoli tli mi się papieros, w uszach rozbrzmiewa leniwie Placebo a do mnie dociera, że od dobrych dwudziestu dni nic tu nie pisałem.

Postanowiłem pokonać powoli łapiącą mnie za umysł senność i coś jednak wystukać. Bo działo się trochę.

Pozwolę sobie pominąć krycie się po kątach różnych miejsc z różnymi alkoholami i przejść do rzeczy, które nie są tak bardzo oczywiste.

Oficjalnie łapię się za jaja i biorę za siebie. Tak bardzo, że aż boldem. Moje życie nagle nabrało dosyć dużego tempa, które mam nadzieję jakoś unormować do prędkości rozsądnej. Wiem, że takich deklaracji było wiele, ale ta jest naprawdę konkretna. Dlaczego? Bo ktoś mi udowodnił, że warto jak jasna cholera.

Tak, jak zazwyczaj ludzie mi się pakowali w życie z butami albo to życie prostując, albo w nim bardziej mieszając tak tym razem mi przypadł ten intrygujący przywilej i wpieprzyłem się w życie T.

Nie wiem, czy wpieprzyłem to adekwatne słowo, ale postawiłem sobie za jeden z celów używać mniej wulgaryzmów. A przynajmniej chociaż ładniejszych słów.

Zatem wpieprzyłem się w życie T. robiąc, mam wrażenie, mały bałagan. Teraz trzeba poczekać, aż wszystko się lekko opanuje, ale też nie czekać biernie, tylko podjąć działania. W obręb działań zalicza się na przykład intensywne, faktycznie ostre poszukiwanie pracy, przeprowadzka, powrót do szkoły i zaplanowanie sobie zdania prawa jazdy. Przy okazji wygrzebanie się z paru rzeczy, które mnie ostro gniotły i pokazanie im solidnego, długiego, środkowego palca, po czym ustawienia ich na właściwym miejscu.

Co się stanie, jak kurz opadnie, rzeczy powrócą na wskazane miejsce i będzie można usiąść wygodnie?

Znów będę panem swojego życia. Albo wreszcie będę panem swojego życia.

Wiem w tej chwili jedno na pewno - dawno nie miałem takiej woli do walki i takiego ognia w sobie. Wraca nikisaku z jajami. Time to kick some asses.

On the other hand, spędziłem cztery naprawdę przyjemne dni w Poznaniu. Czułem się fantastycznie spokojny cały ten czas. Odkryłem magię pietruszki, kucyków pony, anime FLCL, kalamburów w knajpie i przypomniałem sobie jak fantastycznie jest budzić się obok kogoś, kto potrafi sprawić, że serce przyspiesza.

Zbieram w sobie tyle siły, że nawet jak coś zacznie się sypać albo nawet jeżeli wszystko mi się zawali do zera to i tak będę dużo silniejszy. Skąd wiem? Bo już jestem. Bite my shiny, metal ass.

Z innych wiadomości - popołudniu położę ręce na Xperii X8, wreszcie telefon z Androidem. Ta technologia za mną chodzi od dawna i wreszcie będę mógł się nią bawić długofalowo. Co lepsze, jeżeli będzie naprawdę fajnie to zasilę grono redakcji wortalu GoGamers. Czytajcie tam moje teksty, pierwszy - mam nadzieję - za niedługo będzie dostępny.

Podsumowując - jest dobrze, będzie lepiej. Oby do góry, oby do przodu. Wszystko powoli wraca na dobre tory z cichymi kliknięciami wszechświata oznaczającymi, że tak ma być. I doskonale.

Papieros dogasł, piosenka się zmieniła, wróżka w telewizji doradza zagubionym ludziom, stukot klawiatury robi się coraz bardziej nierówny. Czas spać, jak sądzę. Do następnego.

2011/04/30

Niemoc, papierosy i powolny rozkład.

Od dwóch tygodni z hakiem niemal codziennie otwieram ten przeklęty edytor tekstu i wgapiam się w niego jakby miał mi dać odpowiedź na wszystkie moje pytania. Zastanawiam się, co napisać, jak się ująć w słowie i gdzie, do cholery, podziały się wszystkie moje wcześniejsze pomysły. Muzyka nie ta, humor inny, świat nie współgra, torrent się ściągnął, trzeba odpalić cokolwiek tam było, papierosy się skończyły. O, teraz brakuje mi słuchawek. Zaraz coś się z tym zrobi.

Składam się ciągle i nieprzerwanie z niedopasowanych irytacji. Niemożność znalezienia pracy, nieobecność ojca na święta, które nie powinny mnie obchodzić - staruszek wybrał nową, lepszą rodzinę, ciągły brak gotówki, ponaglenia z banku, moja najnowsza była, która okazała się fascynującym przypadkiem osoby, której w ogóle nie poznałem, kolejne buty w okolice pachwinowe.

Powoli i skutecznie się wyczerpuję. Ciekaw jestem ile jeszcze razy uda mi się pozorować siłę, ściemniać, że dam radę, że się podniosę.

Właśnie okno obok zadano mi dobre pytanie.

[Q] Jesteś pogodzony ze swoim życiem?
[n] Nie, ani trochę. Nienawidzę go.


Fakt jest taki, że coraz mniej mam sił na ruszenie dupy z łóżka rano. Utrudnia to też narastający z dnia na dzień ból w prawej nodze. Dlaczego trudniej? Bo nie ma po co. Bo w sumie każdy dzień ma coraz mniej do zaoferowania, coraz mniej rzeczy, którymi mógłby mnie zaskoczyć, przejąć, wywołać jakąkolwiek emocję.

A kiedy spokój zamiera budzą się demony.

Ostatnimi czasy tak bardzo przysysam się do kompa, że kiedy już gdzieś wychodzę i faktycznie coś robię, to kończy się to coraz gorzej i głośniej. Tak bardzo się izoluję i czuję się izolowany, że energia, kiedyś pożytkowana na pracę, ludzi, cokolwiek uchodzi z głośnym hukiem. Jestem odcięty, wzbieram. Wychodzę, wybucham. Simple, as this.

Coraz częściej mam ochotę znaleźć stosy kolorowych pigułek, które by mnie ładnie wyprostowały i odcięły moje emocje od wszystkiego, pozostawiając na mordzie wyłącznie tępy wyraz twarzy z sugestią uśmiechu. Pewnie wtedy byłbym bardziej strawny dla ludzi i lepiej spełniał wymagania społeczne. Ja, jako ja jestem zdecydowanie zbyt nieprzewidywalny i beznadziejny. Przegrana jednostka ludzka - to fajnie brzmi.

Zasłaniam się obłokami dymu papierosowego, sarkazmu i tandetnej ironii, chamstwem i pijackim wrzaskiem. Miałem iść do przodu, a tak naprawdę ciągle się cofam. Co drugi dzień jest mi przypominane, że za chwilę zostanę sam (dosłownie, staruszek się wynosi), a ja mogę już tylko wzruszać ramionami i poczochrany, w wymiętym tiszercie odpalić kolejnego papierosa i trenować niebycie. Albo być bardzo głośno gdzieś indziej. W końcu kiedy nie ma nic do stracenia, to łatwiej wskoczyć w ogień - skoro może być tylko gorzej, niech będzie gorzej z hałasem.

Przestaję widzieć jakikolwiek sens, cel, potrzebę. Coraz bardziej. Siedzę, rozciągam korzenie, wypuszczam liście, w końcu wiosna przyszła. Niedokończone projekty, próby wykrzesania czegoś z siebie, przejmująca samotność.

Kiedyś najbardziej bałem się zostać samotnym. Teraz wiem, że gorzej jest być samotnym będąc otoczonym przez ludzi.
- "World's Greatest Dad"

Ten cytat bardzo do mnie przemówił. Coraz mniej komfortowo czuję się pośród ludzi tutaj, z małymi wyjątkami. Coraz bardziej klaustrofobiczne robi się dla mnie miasto, które ma 200 000+ mieszkańców. Chciałbym z niego uciec, za wszelką cenę. Tylko, że nie mam jak. I to jest ten ból. Kurwa.

[n] Prezentujemy w miarę odległe bieguny, ale czasem mamy sporo punktów wspólnych. Ciekawe. Co prawda wniosek wybitnie pospieszny w stosunku do czasu znajomości, ale wiesz.
[Q] Zgadza się jedno. Jesteśmy popierdoleni.


Zastanawia mnie ilu jest takich ludzi jak ja. Nie na świecie, nie w tym kraju, nawet nie w tym mieście. W promieniu najbliższych czterech ulic. Ilu ludzi, którzy odwiedzają te same knajpy co ja, których znam, ma podobne problemy, tylko, że radzi sobie z nimi. Albo je lepiej ukrywa. Ja mam raczej ekshibicjonistyczną naturę, obnażam się tekstem, przez co wiele osób myśli, że bardzo pożądam współczucia i klepania po plecach.

Dla tej grupy mam oficjalny komunikat - piszę to wszystko, bo jest mi po wypluciu tego jadu z siebie trochę lepiej. Jeżeli swojego zdania się trzymasz, to znaczy, że mnie mało znasz. Simple, as this.

Myślę, że póki co to jest dobry punkt na zakończenie tych wypocin. I tak nic twórczego tutaj nie dorzucę, będzie to tylko coraz bardziej przypominało wpis niezrozumianego przez świat piętnastolatka. Mam nadzieję tylko, że uda mi się stworzyć coś konkretniejszego w niedługim czasie.

I że, tak po ludzku, będzie mi lepiej na tym pierdolonym świecie.

Pozwolę sobie jeszcze dorzucić osobne podziękowania dla Q, która dzielnie wytrzymuje dzisiejszej nocy pisanie ze mną.


Dobranoc.

2011/04/12

- 4 -

Słowem wstępu: jeżeli nie czytałeś/łaś poprzednich trzech części, bo są z dosyć dawna to odsyłam do starego bloga w celu zapoznania się. Notki o analogicznych tytułach z okresu październik/listopad 2009.





Siedzę przed komputerem. Zwijam się w szczelną kulkę siebiem trzęsącą, w ciemnym pokoju, na fotelu, z piwem pod ręką i papierosem w drżącej dłoni. Zaczynam wyczuwać inny zapach. Przerażająco znajomy.

- Myślałem, że chociaż ty mi dasz spokój. Od końcówki dwa tysiące dziewiątego cię nie widziałem.
Gratulacje, wyczułeś mnie.
- Czego tu gratulować. Jesteś częścią mnie, czuję cię.
A jednak nie spotkaliśmy się zdrowe siedemnaście miesięcy.
- Myślałem, że się ciebie pozbyłem.

Lekko przetłuszczone, długie włosy opadły mi na ramiona i szyję, mocna ręka opadłą mi na bark, broda podrapała mnie w szyję, dym poleciał w twarz.

- Widzę, że ty zachowałeś włosy.
Jakże mógłbym być personifikacją twojej złej strony bez długich włosów i odpowiedniego zarotu? To przecież klasyczne cliché.
- I myślałby ktoś, że właśnie ty się tym przejmujesz. Gdzie byłeś?
Przez ten czas? Wszędzie i nigdzie. Tak naprawdę za twoimi plecami, obserwując, szepcząc, podjudzając. Jesteś boską marionetką.
- I dlaczego cię nie widziałem?

Jego oczy zapłonęły starą czerwienią.

Bo mnie wypierałeś. Udawałeś, że mnie nie ma, że nie istnieję i że nigdy mnie nie było. Proste. Stwierdziłem, że ukryję się na chwilę, że przeczekam, że mnie nie będzie widać.
- Cóż, byłeś w tym przerażająco dobry. Dlaczego pojawiłeś się teraz? Wiesz, że powinienem się wyspać, wstaję o szóstej.
Tak, kurwa, wiem. Przecież wiem wszystko o tobie, już zapomniałeś?
- Nie, nie zapomniałem. Nadal - dlaczego teraz?
Bo to odpowiedni moment, jak sądzę. Nie byłeś tak rozpierdolony od półtorej roku. Spójrz na siebie, do kurwy! Siedzisz tu, trzęsiesz się, z oczu wyciskają się łzy, ze słuchawek kolejny remiks Daft Punk. Trzymasz się tej pustej puszki jak gówniarz matki, a pomięty filtr papierosa pokazuje, że do niego też żywisz jakieś uczucia. Jaka okazja mogłaby być lepsza?
- Wypierdalaj. Wiesz doskonale co się dzieje, wiesz jak się czuję, wiesz kto i kiedy mi zmarł w ciągu ostatnich dwóch tygodni, a przypominam, że trochę tego było. Czego, kurwa, chcesz?

Obrzuciłem go chłodnym i jadowitym spojrzeniem. Prezentował się nawet nieźle, pewnie tak bym wyglądał, gdyby nie pomysł ogolenia włosów. Długie, rozpuszczone włosy do pasa, lekko nierówne okulary, klasyczny, czarny tiszert, dziurawe przy bucie jeansy i glany. Typowy on. Zwykły Odium. Milczał, jego oczy płonęły czerwienią, papieros lekko się dopalał.

Czego chcę? Popatrzeć z bliska jak się rozpierdalasz na kawałki, Michał. Tego chcę. Czego mogę chcieć jako, khem, przypominam, twoja zła strona? Dajesz mi ostatnio spore pole do popisu.
- Ta, wiem. Nazbierało mi się, rzeczy o których nie chcę nawet pamiętać, a które wracają do mnie falami. Wszystkie te męczące kurestwa.
Otóż to.

Podszedł do popielniczki i starannie zgasił w niej papierosa. Patrzył się na pogniecionego peta i mówił.

Jesteś wrakiem, gratulacje, jesteś niczym tonący statek. Pamiętasz, co mi powiedziałeś przy ostatnim spotkaniu, wtedy, w Krakowie, jak kompletnie upalony siedziałeś na tamtym fotelu?
- Tak, pamiętam. Że jesteś pewną formą mojego osobitego Boga, że w ten czy inny sposó” jesteś moim najbliższym przyjacielem.

Splunął do popielniczki podnosząc mały obłok popiołu.

No właśnie. Rany, jak ty mnie wtedy brzydziłeś. Nadal brzydzisz. Jesteś odstręczający. Masz szczęście, że żaden z twoich "przyjaciół" - do tego słowa dodał szczególny jad - nie ma pojęcia jaki jesteś naprawdę. Wszyscy kazaliby ci wypierdalać w kwadrans.
- Nie wiem. Może. Pewnie. Niewykluczone. Wszystko jest możliwe, nie?

Odwróciłem głowę w jego stronę, pokazując lekko podkrążone od płaczu oczy.

- Patrz, patrz jaki jestem słaby, patrz jak mało ze mnie zostało! Patrz, jak wszystko mnie niszczy, patrz jak powoli umieram, jak powoli umieramy, bo jak ja zniknę, to i ty ze mną!
Już to przerabialiśmy. Pierdol się. Tak naprawdę obydwoje wiemy, że w tobie jest coraz mnie Michała, a coraz więcej mnie. Z każdym zawodem, informacją, detalem, chwilą świadomości, wspomnieniem sprzed dwóch lat zanikasz, oddając mi pole. Nawet nie muszę się starać.

Wiedziałem, że ma rację. Nie oszukiwałem się. Każda nieodpowiedzialna decyzja, każda symulacja, każdy fałszywy uśmiech, każda gra to było jego pole. Jego pole, jego kości, moje nawet nie wykonane rzuty na obronę.

Spójrz na siebie, na te swoje napuchnięte oczy, na tego trzęsącego się, dogasającego szluga, na tę pogniecioną puszkę. Ty praktycznie mi się oddałeś.

Uśmiechnąłem się lekko.

- Mówisz..?
Tak.
- Wiesz, że jeszcze nie masz mnie całego?
Przecież z tobą rozmawiam, idioto, to nasuwa wniosek.
- "Idioto" w twoich ustach brzmi prawie jak pochlebstwo.
Nie przeceniaj się.
- Cóż, jeżeli jeszcze tu jesteś, to znaczy, że jesteś po coś, jeżeli ja tu jeszcze jestem, to znaczy, że coś ze mnie zostało. Tak, czy inaczej - przegrywasz.
Mylisz się. Jestem tak bliski wygranej, że mogę równie dobrze ci się pokazać i o tym powiedzieć. To kolejny powód, dla którego tu stoję.

Rzucił na mnie wściekle czerwonym okiem i zaczął powoli odchodzić w stronę drzwi.

Chcę ci przekazać, że jeszcze chwila i nie będzie z ciebie co zbierać; że jeszcze dosłownie kilka pęknięć i będziesz mój w stu procentach.
- To ostrzeżenie?
Nie, to informacja.
- Czyli jednak się o mnie jakkolwiek troszczysz.
Musi być równowaga. Jeżeli ty znikniesz do końca to i ja zapewne zbyt wiele zabawy nie będę miał. Nie troszczę się o ciebie, głupi kutasie. Po prostu mam nadzieję, że jak już się ciebie pozbędę, to zdążę się pobawić. A chciałbym ci przypomnieć, że nawet nie tak dawno parę razy wygrywałem.

Przypomniałem sobie. Jakieś domówki, imprezy, knajpy. Kiedy byłem pewien, że urywał mi się film na jakiś czas, kiedy ludzie mi mówili, że śmiałem się jak popierdolony, kiedy opowiadali, że prosiłem, żeby mnie strzelić w mordę, kiedy.. Och.

No właśnie. Widzę, że zaczynasz kojarzyć. Co za tym idzie, wiesz, co cię może czekać. To zaczyna być coraz zabawniejsze.

Stanął w drzwiach, obrzucił mnie jeszcze jednym spojrzeniem, ten typ spojrzeń, które posyła się psim odchodom na ulicy.

Jestem blisko. Zawsze. Pamiętaj o tym. Nie zapominaj też, że przegrywasz i że możesz liczyć na to, że pewnie niedługo się odezwę.

Zniknął, rozpływając się w tej samej chmurze nikotyny, co zawsze. Pozostawiając za sobą jeszcze większy mętlik, burdel, niepokoje. Ale też nowe wieści. Fakt, że wrócił do naszego chorego związku w celu przejęcia wszystkiego, że mu się udawało, że zgniotłem puszkę i że faktycznie się poryczałem gdzieś po drodze. To, że mój mały zołnierz śmierci, jeden z dwudziestu na paczkę lekko mnie przypalił w palce i że na klawiaturze jest trochę popiołu, bo po drodze nawet nie ściągałem dymu. Świadomość kompletnego rozpierdolenia i strachu przed snem, przebudzeniem się nazajutrz i wszystkim, co ma nastąpić od dowolnej następnej sekundy. Odpaliłem papierosa, zgasiłem komputer i położyłem się do łóżka nucąc po cichu jak mantrę refren z Yoav - Adore Adore.

Chyba jednak najgorsze z tego wszystkiego było to, że czułem się lepiej, kiedy stał obok.

2011/03/25

Poniższa notka zawiera tekst.

Nie mam fajek, nie mam alkoholu, mam umiarkowany humor i jest późna godzina nocna. Mniej więcej te myśli mi towarzyszyły, kiedy otworzyłem edytor tekstu starą komendą i spojrzałem się tępo na białą przestrzeń zasłaniającą część pulpitu.

Pomimo silnego postanowienia powrotu do pisania doskonale widać jak wyszło. Myślę, że to się bierze w sporej mierze z tego, że moje dni są tak samo przerażająco bezpłodne jak pełne wrażeń.

Everything is a copy of a copy of a copy.

Zatem trzeba było się postarać, żeby było ciekawiej. Mam za sobą SPODkanie Fandomowe 8-bit Edition, wesele Geru i Toru (jeszcze raz setki lat młodej parze), konwent DoubleBack (jeden z najbardziej epickich EVER). Gdzieś w międzyczasie domówka u kabota, dzieisątki wysłanych CV, wszystkie kolejno odrzucane, marazm i bzdura konieczności otwierania oczu rano.

Miałem emigrować, nie wyszło. Miałem mieć pracę, nie wyszło. Miałem się ogarnąć... Trochę wychodzi. W moim życiu stosunkowo niedawno pojawiła się O. Zrobił mi się z tego mały zamęt, ale kurz opada, dłonie się znajdują, ciepło się udziela. Mam nadzieję, że będzie okej, tym razem.

Niechęci do miasta, które mnie otacza zaczynają brać górę. Pewnie dlatego, że miałem szansę zwiać na długo, że widziałem w stosunkowo niedługim czasie wszystkich tych wspaniałych, kolorowych ludzi, że było głośno i radośnie, a teraz znów jest jak jest. Kiedy ląduję przy ulicy Zwycięstwa z torbą, plecakiem, czymkolwiek, mając na sobie jeszcze emocje, zapachy, ściskając butelkę z resztką wody, na szyi nosząc identyfikator a w środku jeszcze ogień i rozglądam się po szarych budynkach, zmęczonych, beznamiętnych ludziach oraz neichętnych spojrzeniach, to mam ochotę wrzeszczeć.

To otoczenie przytłacza. Jest... Z braku lepszego słowa, głupie. Nie jestem chętny temu, co tu jest, a to nie jest chętne mnie. Mam wrażenie, że całe Gliwice toczy jakaś szara masa, syf który przekrada się pod elewacjami, obok kratek piwnicznych, przy wejściach do knajp i przez kable.

Coraz mniej frajdy znajduję w chadzaniu po lokalach, które jeszcze nie-aż-tak-dawno zastępowały mi dom. Ludzie przestali być tacy jak niedawno, wszystko się pozmieniało. Coś idzie na przód, coś zostaje w miejscu, coś się cofa. Chciałbym wiedzieć w którym punkcie tego wszystkiego znajduję się ja.

Twitter swoim niebieskim ptakiem zachęca mnie do wykrzyczenia siebie w 140 znakach. Facebook daje mi 420 znaków przestrzeni, żebym powiedział o czym myślę. telefon raz na jakiś czas wibruje wiadomościami na które nie mam jak odpisać. Siedzę o tej popieprzonej godzinie, słucham Paramore i zastanawiam się co zrobić ze swoim życiem dalej. Mam deadline - miesiąc. Muszę w tym czasie znaleźć pracę i się wyprowadzić. Jak nie, to - mówiąc językiem przodków - mam przejebane.

Cóż, pisanie tego przyszło mi w wielkich bólach i trudach, z racji wszędobylskich okienek, powiadomień, maili, zdjęć i tym podobnych. Czasem kurwica może strzelić jak próbuję się na czymś skupić i dostaję kolejne "Ale stary, to MUSISZ zobaczyć". Kiedyś zacznę do was strzelać.

Nie, nie żartuję.

Dwa słowa na koniec: Tytuł nawiązuje do pewnej cudownej Łódzkiej grupy o nazwie "Zawiera Zawartość". Przeprowadzili oni śmiałą akcję rozklejania po autobusach absurdalnych wlep odszarzających ludzkie humory i otoczenie. Mam nadzieję, że pomysł się spopularyzuje, oferują wysyłanie szablonów. Polecam ich znaleźć na facebooku, tam da się złapać kontakt.

2011/03/01

Brat wszystkich.

Brachu. Przyjacielu. Bracie. Ojcze. Teściu. Tato. Synu. Chłopie. Stary. Bro.

Przydomki, które przylegają. Często chcę, czasami bardzo sobie tego nie życzę, ale i tak je akceptuję, bo dlaczego nie. Takie czy inne nazwanie stanu rzeczy. Ludzie - w tym ja - mamy ten zabawny spobób ogarniania otoczenia. Łatwiej nam ponazywać otoczenie jak rodzinę.

U mnie to się zaczęło ładnych parę lat temu i miało to wtedy zupełnie inny wymiar, tak nazywałem ludzi faktycznie szczególnych, wyjątkowych, którzy w jakiś sposób zaistnieli. Pamiętam moich pierwszych cyber-rodziców, wspaniali ludzie, do dzisiaj mają bardzo szczególne miejsce w moim sercu.

Teraz to bardziej jak fiszki w segregatorze. "O, tato, to moja córka/siostra/syn/wnuk". Spoko, niech będzie, dostanie zieloną fiszkę, trafi do osób które umiarkowanie znam, bardziej z knajpy, trochę przy kości, ze znośnym poczuciem humoru.

Przyznam się szczerze, że szlag mnie powoli trafia. Z smsem o treści "Wow, ty jesteś taki kochany. Jak ojciec, albo brat." zaczynam dostawać powolnej piany. Moja coraz gorsza się umiejętność kontaktów z ludźmi z niską zawartością alkoholu we krwi i nikotyny w płucach zaczyna być coraz bardziej doskwierająca, nałogi i socjopatia czule mnie otulają do snu, dzień w dzień.

Cieszy mnie, że tylu ludzi chce mnie trzymać blisko. To miłe z ich strony. Ale moim głównym problemem jeszcze jakiś czas temu było, jak napisałem Tygrys, to, że dla osób które są dla mnie naprawdę bardzo ważne ja jestem ważny dalece za mało i dla osób, które nie są dla mnie aż tak istotne ja jestem ważny aż za bardzo.

Odpisała, że nie zapyta się do której grupy należy, bo jakby poznała odpowiedź to mogłaby się obrazić. Jak jej nie kochać.

Ale po pewnym okresie czasu który minął od tamtej rozmowy wiem, że moim problemem jest to, że jestem po prostu zajebiście zagubiony w tym wszystkim. Nie wiem kto jest kim, co piętnaście minut okazuje się, że ktoś mi ratuję dupę na inny sposób i każdemu jestem wdzięczny, ale przy takich ilościach ludzi, którzy się przewijają to zaczyna być po prostu miksem. Nie wiem kogo jak traktować, do kogo jak podchodzić, przy kim mogę czuć się swobodnie, przy kim powinienem podkulić ogon, wszyscy z tego punkty wydają się być równie rozproszeni jak moje wymiociny na parkingu przed klubem.

Jestem pewien ledwo paru osób z przeszłości. wszyscy poznani i zaadaptowani mniej lub bardziej niedawno, a coraz ich więcej to plamy, mazy, tło z muzyką, krzykiem i rwanym montażem godnym zajawki następnego sezonu Skins.

Po przebrnięciu przez 2/3 butelki wina dzisiejszej nocy przy monitorze po raz kolejny zastanawiam się co zrobić ze sobą. Dostałem bramkę, możliwość, opcję. Mogę spełnić - mniej lub bardziej - to, co można nazwać "marzeniem" z braku lepszego słowa, chociaż cena za to też jest niemała. Mam za dużo smyczy, mam za dużo rzeczy, które mnie tu trzymają, mam za dużo kotwic. Muszę się z tego otrząść. I need to move along, I won't find the droid that I am looking for here.

On a long enough timeline, the survival rate for everyone drops to zero.

Trzymając się tej zasady staram się żyć. Powiedziałem ostatnio pewnej pani, że może ona ma poukładane życie, ale ja mam co wspominać. Żyję teraz tak, żeby było wesoło, psychopatyczny, hedonistyczny socjopata, taki Joker jaki kraj. Tak naprawdę gdzieś, na pewnym etapie niczym się nie różnimy, ty, ja, osoba którą masz po lewej, ludzie za oknem. Każdy dąży do tych samych celów, po prostu drogi mamy solidnie popierdolone. Czasami trzyma nas strach. Czasami trzyma nas wiara, która tak wiele od strachu się nie różni. Czasami trzyma nas to, że nie jesteśmy skurwielami, a czasami właśnie to, że nimi jesteśmy.

Każdy z nas ma kamień u szyi, każdy z nas umiera po trochu.

Trik polega na tym, że trzeba jak najlepiej wykorzystać to, co mamy tu, pod nosem i teraz.

Ja jestem łajdakiem, świnią i chamem. Przy okazji potrafię być naprawdę miłym, czarującym młodym człowiekiem, lat dwadzieścia dwa, dobrze ubranym, z niemal nienagannymi manierami, przyjemnym głosem i stosownym zapachem. Otwórz katalog, wybierz wersję Michała jakiej potrzebujesz dzisiaj.

Brat, bro, brach, ojciec, kumpel, przyjaciel od serca, nieśmiały chłopiec, skończony dupek, cyniczny chuj.

Pick one, name it.

2011/02/14

Bydlę w podróży.

Nieprzewidziane decyzje obfitują w nieprzewidziane skutki. Czasem dobre, czasem złe. Ten przypadek, jak sądzę był pod wieloma kątami dobry.

Wszystko zaczęło się od urodzin Hannavalda. To było w planie, to miało być. W piątek zderzenie ze znajomymi ludźmi w centrum Katowic, podróż na Giszowiec, wykupić połowę Żabki, bawić się głośno, hucznie, całą noc. Osiem litrów wódki, torby chipsów, marihuana po kątach, jedenastu facetów w jednym pokoju, złe pomysły w fantastycznym wykonaniu. Rozmówienie się z rzeczywistością, uśmiech, szeroki, kilka wpisów na facebooku, w miarę szybkie zaśnięcie, zanim złe, złe, złe pomysły wtłoczą mi się w mózg.

Poranek po obfitował we wczesne wstawanie, zebranie się na autobus, znalezienie pociągu na Gliwice. W pociągu poznanie jednej Ani, krótka rozmowa z Anią która mnie przekonała do jednego.

Czas spierdalać na Wrocław.

Zatem pozbywając się funduszy na jedzenie dojechałem do Wrocławia. Nawet na konwent, Ania spod dworca załatwiła samochód.

Konwent to był Love2. Po wejściu zostałem uściskany dziesiątki razy, wzięty za rękę, dano mi kąt do spania, dano mi koc na którym mogłem spać, dano mi zajęcia, dano mi spokój, relaks i przyjaciół.

Boże, jak ja za tym tęskniłem. Za tym kolorowym gwarem, fajką przed wejściem do szkoły, trollowaniem ludzi o 2:40 nad ranem pytając o to jak szedł motyw muzyczny z "Dziadka do orzechów" Czajkowskiego. Za kolorem Wrocławia, jego bijącym sercem i ludźmi to miasto wypełniającymi. Za palnikiem, Cheesemanem, Isią, Eerionem, Wilczym, SeNe, Jui. Za miejscem gdzie nie czuję się niepotrzebnym zajęciem przestrzeni.

Dostałem to wszystko na te dwa dni, te dwa dni, gdzie nie czułem potrzeby picia ani fajek, gdzie miałem z kim porozmawiać, połazić, odpocząć, kogo przytulić i na kim się wesprzeć. Komu pomóc, z kim się pośmiać, z kim być głośno i nie czuć się jak idiota. Tęsknię za tym. Potrzebuję tego.

Lubię jeździć. Kocham się przemieszczać. Zmieniać położenie geograficzne. Wsiąść w pociąg i wysiąść sto, dwieście, trzysta, sześćset kilometrów dalej. Przy ludziach których znam, a których mogę zobaczyć tak rzadko. Przejść się po kolorach, obok nowych lub odrestaurowanych budynków, siąść w kawiarni lub knajpie zrobionej z prostym, acz świetnym pomysłem. Nocować gdziebądź, mieć ze sobą wyłącznie małą garść ciuchów, ręcznik, szczoteczkę i wiarę w to, że będę miał gdzie spać. Mam ochotę znów odwiedzić Kraków, Poznań, Gdańsk, Warszawę, wrócić do jakże gościnnego Wrocławia! Zabierzcie mnie z tego nieziemsko szarego miasta, oddajcie mi drogę, tory, przedział dla palących w wagonie składu PKP. Jestem włóczęgą, ciągnie mnie w trasę, ciągnie mnie do odległości. Kocham to. Po prostu.

A propos miłości - dzisiaj walentynki. Moje miłości są proste i je celebruję - monitor, dostęp do Internetu, alkohole, tytonie. Będąc włóczęgą nie powinienem oczekiwać odwzajemnionej miłości, bo kto by pokochał włóczęgę. Włóczęga jest zarośnięty, zmęczony, niepoukładany, włóczęga znika. Taka karma.

Cały ten czas poszukuję obrazka do którego będę pasować. Gdzie nie będę miał potrzeby ucieczki, gdzie przestanę żałować, przestanę szukać i tęsknić w tak wielkim stopniu.

Obawiam się jednego.

Że ten obrazek był, a ja go przez przypadek podarłem.

Ale czy mnie to osądzać..? Cóż, zapewne też.

Niemniej! Trzymać się mocno tego, co mam tu i teraz, co jest, co trwa, co istnieje. Veloriena obok, Arctic Monkeys w tle, Midiana przyczepionego do Cortex Command, Blejka, który nie-tak-dawno poszedł do domu. Ludzie, którzy są, którzy wspierają, na których mogę liczyć.

A w międzyczasie będę kończył, chował się, bunkrował. Do następnego.

2011/02/07

Powrót łotra.

Okej, dawno tego nie robiłem. Bardzo dawno, żeby być szczerym. Ostatni wpis na poprzednim blogu był jakoś w maju. A od maja do dzisiaj dużo się działo. Tak dużo, że przestałem za tym wszystkim nadążać dawno temu.

Zatrzymaliśmy się na Juwenaliach, tak, pamiętam. Od tamtego czasu jeździłem pożyczonymi samochodami, spałem na pożyczonych podłogach, nosiłem pożyczone ubrania, wypijałem pożyczony alkohol, spałem z pożyczonymi kobietami, paliłem pożyczone papierosy i upalałem się pożyczonymi narkotykami słuchając muzyki z pożyczonych płyt na pożyczonych laptopach.

Z Nory musiałem wyprowadzić się pośpiesznie i w skutek nieprzyjemnych wydarzeń, odkrywając przy okazji, że całe moje życie może się zmieścić w bagażniku i trochę na tylnym siedzeniu Golfa. Nie było to najprzyjemniejsze odkrycie mojego życia, zaręczam. Kiedy patrzysz na to, że twoje dobra doczesne, to, co ciebie określa, może zająć tyle miejsca, że zostaje sporo tegoż dla pasażerów to przychodzą do głowy przeważnie dwie rzeczy.

Pierwsza to niejaki żal do siebie i świata.

Druga to świadomość tego, że to umożliwia bycie w trasie dosyć łatwo.

Osiadłem znów w Gliwicach, na parę miesięcy. w sumie nadal tutaj jestem, za jakiś tydzień przenoszę się pół miasta dalej, zostałem wygoniony stosunkowo krótką rozmową z mojej aktualnej celi.

Te parę miesięcy obfitowało w najróżniejsze wydarzenia, chociaż nie trwało tak wiele. Ostatni okres Nory pamiętam już mgliście, alkohol, tempo, czas. Kruchość chwili, małe przestrzenie oddechu. Te i inne bzdury zebrane. Lądując ponownie w Gliwickiej celi poczułem się zaszczuty i zamknięty, ponownie bardziej kruchy niż byłem wcześniej. Bezosobowa jednostka #65403240. Wracając do Gliwic wróciłem do demonów, które przywitały mnie szeroko otwartymi ramionami.

A ja splunąłem im w twarz.

Zacząłem się bawić w pół świadomie, odreagowywać, co czwartek karaoke, co piątek kac w innym miejscu. Ludzie przychodzili. Ludzie odchodzili. Ludzie się ze mną wiązali. Ludzie ode mnie uciekali. Znalazłem knajpiany substytut rodziny, ekipę która o mnie dba, klepie po plecach i pilnuje, nie, nie wiem dlaczego mnie, nie wiem co jest we mnie takiego fajnego, że to właśnie nade mną się pochylają i mną się opiekują. Ale doceniam to i kocham ich za to.

Cholera, gdyby nie oni, to nie miałbym gdzie spać.

Długi czas walczyłem o odzyskanie części siebie, elementów świadomości. Potem zacząłem je wyrzucać, bo nie tego tak naprawdę szukałem. Piję żeby zapomnieć, nie zapominam żeby pić.

Starałem się zaspokoić rejony mojego ekshibicjonizmu soupem, ale mimo wszystko regularnie palce rozedrganych dłoni mi automatycznie wędrowały po klawiaturze. Po prostu jakoś.. Nie potrafiłem się do tego zebrać, odnaleźć. Teraz jestem w tym dobrym układzie, w drodze do Katowic, w pociągu, z pożyczonym laptopem na kolanach, z pożyczoną płytą w napędzie, z Rory Gallagherem cieknącym z głośników słuchawek prosto do mojej głowy. Jak za starych czasów, hm? Powiedzmy. Od dawna raczej rzadko bywam w Katowicach, jakoś na wysokości wakacji rozstałem się z poprzednią pracą, teraz mam taką o tyle o ile. Byleby było za co jeść i pić.

Myślę, że będę trzymał tego bloga przy życiu. Zacznę pisać jakoś bardziej, może znów będzie miało to na mnie zbawiennie terapeutyczny wpływ. Ale zapewne najwcześniej po przeprowadzce. Kolejny rozdział życia, nowe miejsce, poszukiwania odpowiedzialności w tym zapijaczonym umyśle. Ostatnio tak często słyszę, że się marnuję. Może znajdzie się ktoś, kto mi pomoże wziąć się za siebie? Trzymajmy kciuki.

A póki co kończę ten wpis. Miłe uczucie, wrócić przed klawiaturę. Powoli dojeżdżam do Katowic, dzisiaj Debian Release Party, nocleg u Setha. Wszystko-przed-nami, wszystko-możemy. Wszystko-jest-na-wyciągnięcie-chętnej-ręki.