2011/02/14

Bydlę w podróży.

Nieprzewidziane decyzje obfitują w nieprzewidziane skutki. Czasem dobre, czasem złe. Ten przypadek, jak sądzę był pod wieloma kątami dobry.

Wszystko zaczęło się od urodzin Hannavalda. To było w planie, to miało być. W piątek zderzenie ze znajomymi ludźmi w centrum Katowic, podróż na Giszowiec, wykupić połowę Żabki, bawić się głośno, hucznie, całą noc. Osiem litrów wódki, torby chipsów, marihuana po kątach, jedenastu facetów w jednym pokoju, złe pomysły w fantastycznym wykonaniu. Rozmówienie się z rzeczywistością, uśmiech, szeroki, kilka wpisów na facebooku, w miarę szybkie zaśnięcie, zanim złe, złe, złe pomysły wtłoczą mi się w mózg.

Poranek po obfitował we wczesne wstawanie, zebranie się na autobus, znalezienie pociągu na Gliwice. W pociągu poznanie jednej Ani, krótka rozmowa z Anią która mnie przekonała do jednego.

Czas spierdalać na Wrocław.

Zatem pozbywając się funduszy na jedzenie dojechałem do Wrocławia. Nawet na konwent, Ania spod dworca załatwiła samochód.

Konwent to był Love2. Po wejściu zostałem uściskany dziesiątki razy, wzięty za rękę, dano mi kąt do spania, dano mi koc na którym mogłem spać, dano mi zajęcia, dano mi spokój, relaks i przyjaciół.

Boże, jak ja za tym tęskniłem. Za tym kolorowym gwarem, fajką przed wejściem do szkoły, trollowaniem ludzi o 2:40 nad ranem pytając o to jak szedł motyw muzyczny z "Dziadka do orzechów" Czajkowskiego. Za kolorem Wrocławia, jego bijącym sercem i ludźmi to miasto wypełniającymi. Za palnikiem, Cheesemanem, Isią, Eerionem, Wilczym, SeNe, Jui. Za miejscem gdzie nie czuję się niepotrzebnym zajęciem przestrzeni.

Dostałem to wszystko na te dwa dni, te dwa dni, gdzie nie czułem potrzeby picia ani fajek, gdzie miałem z kim porozmawiać, połazić, odpocząć, kogo przytulić i na kim się wesprzeć. Komu pomóc, z kim się pośmiać, z kim być głośno i nie czuć się jak idiota. Tęsknię za tym. Potrzebuję tego.

Lubię jeździć. Kocham się przemieszczać. Zmieniać położenie geograficzne. Wsiąść w pociąg i wysiąść sto, dwieście, trzysta, sześćset kilometrów dalej. Przy ludziach których znam, a których mogę zobaczyć tak rzadko. Przejść się po kolorach, obok nowych lub odrestaurowanych budynków, siąść w kawiarni lub knajpie zrobionej z prostym, acz świetnym pomysłem. Nocować gdziebądź, mieć ze sobą wyłącznie małą garść ciuchów, ręcznik, szczoteczkę i wiarę w to, że będę miał gdzie spać. Mam ochotę znów odwiedzić Kraków, Poznań, Gdańsk, Warszawę, wrócić do jakże gościnnego Wrocławia! Zabierzcie mnie z tego nieziemsko szarego miasta, oddajcie mi drogę, tory, przedział dla palących w wagonie składu PKP. Jestem włóczęgą, ciągnie mnie w trasę, ciągnie mnie do odległości. Kocham to. Po prostu.

A propos miłości - dzisiaj walentynki. Moje miłości są proste i je celebruję - monitor, dostęp do Internetu, alkohole, tytonie. Będąc włóczęgą nie powinienem oczekiwać odwzajemnionej miłości, bo kto by pokochał włóczęgę. Włóczęga jest zarośnięty, zmęczony, niepoukładany, włóczęga znika. Taka karma.

Cały ten czas poszukuję obrazka do którego będę pasować. Gdzie nie będę miał potrzeby ucieczki, gdzie przestanę żałować, przestanę szukać i tęsknić w tak wielkim stopniu.

Obawiam się jednego.

Że ten obrazek był, a ja go przez przypadek podarłem.

Ale czy mnie to osądzać..? Cóż, zapewne też.

Niemniej! Trzymać się mocno tego, co mam tu i teraz, co jest, co trwa, co istnieje. Veloriena obok, Arctic Monkeys w tle, Midiana przyczepionego do Cortex Command, Blejka, który nie-tak-dawno poszedł do domu. Ludzie, którzy są, którzy wspierają, na których mogę liczyć.

A w międzyczasie będę kończył, chował się, bunkrował. Do następnego.

2011/02/07

Powrót łotra.

Okej, dawno tego nie robiłem. Bardzo dawno, żeby być szczerym. Ostatni wpis na poprzednim blogu był jakoś w maju. A od maja do dzisiaj dużo się działo. Tak dużo, że przestałem za tym wszystkim nadążać dawno temu.

Zatrzymaliśmy się na Juwenaliach, tak, pamiętam. Od tamtego czasu jeździłem pożyczonymi samochodami, spałem na pożyczonych podłogach, nosiłem pożyczone ubrania, wypijałem pożyczony alkohol, spałem z pożyczonymi kobietami, paliłem pożyczone papierosy i upalałem się pożyczonymi narkotykami słuchając muzyki z pożyczonych płyt na pożyczonych laptopach.

Z Nory musiałem wyprowadzić się pośpiesznie i w skutek nieprzyjemnych wydarzeń, odkrywając przy okazji, że całe moje życie może się zmieścić w bagażniku i trochę na tylnym siedzeniu Golfa. Nie było to najprzyjemniejsze odkrycie mojego życia, zaręczam. Kiedy patrzysz na to, że twoje dobra doczesne, to, co ciebie określa, może zająć tyle miejsca, że zostaje sporo tegoż dla pasażerów to przychodzą do głowy przeważnie dwie rzeczy.

Pierwsza to niejaki żal do siebie i świata.

Druga to świadomość tego, że to umożliwia bycie w trasie dosyć łatwo.

Osiadłem znów w Gliwicach, na parę miesięcy. w sumie nadal tutaj jestem, za jakiś tydzień przenoszę się pół miasta dalej, zostałem wygoniony stosunkowo krótką rozmową z mojej aktualnej celi.

Te parę miesięcy obfitowało w najróżniejsze wydarzenia, chociaż nie trwało tak wiele. Ostatni okres Nory pamiętam już mgliście, alkohol, tempo, czas. Kruchość chwili, małe przestrzenie oddechu. Te i inne bzdury zebrane. Lądując ponownie w Gliwickiej celi poczułem się zaszczuty i zamknięty, ponownie bardziej kruchy niż byłem wcześniej. Bezosobowa jednostka #65403240. Wracając do Gliwic wróciłem do demonów, które przywitały mnie szeroko otwartymi ramionami.

A ja splunąłem im w twarz.

Zacząłem się bawić w pół świadomie, odreagowywać, co czwartek karaoke, co piątek kac w innym miejscu. Ludzie przychodzili. Ludzie odchodzili. Ludzie się ze mną wiązali. Ludzie ode mnie uciekali. Znalazłem knajpiany substytut rodziny, ekipę która o mnie dba, klepie po plecach i pilnuje, nie, nie wiem dlaczego mnie, nie wiem co jest we mnie takiego fajnego, że to właśnie nade mną się pochylają i mną się opiekują. Ale doceniam to i kocham ich za to.

Cholera, gdyby nie oni, to nie miałbym gdzie spać.

Długi czas walczyłem o odzyskanie części siebie, elementów świadomości. Potem zacząłem je wyrzucać, bo nie tego tak naprawdę szukałem. Piję żeby zapomnieć, nie zapominam żeby pić.

Starałem się zaspokoić rejony mojego ekshibicjonizmu soupem, ale mimo wszystko regularnie palce rozedrganych dłoni mi automatycznie wędrowały po klawiaturze. Po prostu jakoś.. Nie potrafiłem się do tego zebrać, odnaleźć. Teraz jestem w tym dobrym układzie, w drodze do Katowic, w pociągu, z pożyczonym laptopem na kolanach, z pożyczoną płytą w napędzie, z Rory Gallagherem cieknącym z głośników słuchawek prosto do mojej głowy. Jak za starych czasów, hm? Powiedzmy. Od dawna raczej rzadko bywam w Katowicach, jakoś na wysokości wakacji rozstałem się z poprzednią pracą, teraz mam taką o tyle o ile. Byleby było za co jeść i pić.

Myślę, że będę trzymał tego bloga przy życiu. Zacznę pisać jakoś bardziej, może znów będzie miało to na mnie zbawiennie terapeutyczny wpływ. Ale zapewne najwcześniej po przeprowadzce. Kolejny rozdział życia, nowe miejsce, poszukiwania odpowiedzialności w tym zapijaczonym umyśle. Ostatnio tak często słyszę, że się marnuję. Może znajdzie się ktoś, kto mi pomoże wziąć się za siebie? Trzymajmy kciuki.

A póki co kończę ten wpis. Miłe uczucie, wrócić przed klawiaturę. Powoli dojeżdżam do Katowic, dzisiaj Debian Release Party, nocleg u Setha. Wszystko-przed-nami, wszystko-możemy. Wszystko-jest-na-wyciągnięcie-chętnej-ręki.